Moje relacje

wtorek, 28 stycznia 2014

Małe radości


Tum, dum, dum! Nadchodzi pierwszy post pełen uśmiechniętych „buziek”! :) Może jeszcze nie o 10:16, ale o 21:12 już tak. ;)

A teraz parę słów wytłumaczenia, bo rzeczywiście pisząc pamiętniczek o tym nie pomyślałam. Teraz żałuję, bo pamięć trochę mi szwankuje. Starość, ekhe ekhe, nie radość. ...e, co ja tam chciałam?  A, no właśnie... ;)
Szkoła, w której pracowałam, była przeznaczona dla dzieci, które pochodziły z biednych terenów wiejskich. Część z nich mieszkała w osobnym budynku, gdzie znajdowały się również klasy, w moim zaś spały tylko nauczycielki. Niektórzy uczniowie byli zwyczajnie przyprowadzani na lekcje. W szkole były śniadania, obiady i kolacje. Był też sklepik, w którym kupowałam wodę butelkową, a dzieciaki słodycze. Nie zauważyłam sali gimnastycznej, ale aktywności fizyczne na pewno odbywały się również na dworze. Toalety były, umywalki tylko przy stołówce, pryszniców – brak. Innymi słowy był to swego rodzaju zamknięty (pilnował go pan ochroniarz w budce na zewnątrz) kampus szkolny, dość wybrakowany. ;) Dzieciaki były w każdym razie raczej uśmiechnięte i zadowolone, uff. :) (Po prostu nie były tak rozpuszczone jak ja, ot co!)

Zdjęcie, które przysłano mi, gdy ubiegałam się o posadę na wolontariacie.
Postanowiłam nie nakładać na nie żadnego filtru, bo w ten sposób ta fotografia przekazuje więcej treści. ;)


Wypis z pamiętniczka [tekst kursywą w kwadratowych nawiasach to moje dzisiejsze wtrącenia]: 

08.11.2011 cd.

Godz. 10:16

Moim przykrym przemyśleniem jest to, że tak naprawdę po Chińczykach wcale nie widać, że to lud z tak długą tradycją i historią sięgającą starożytności. Sprawiają wrażenie ludzi opryskliwych, rozwrzeszczanych, źle wychowanych. Plują, gdzie popadnie (co tam na ulicy, ale że LEKARZ, u którego byłam na wizycie? Serio?), bekają w najlepsze (wiem, wiem, to "różnice kulturowe" ;)) i są niezorganizowani. Dobre zdanie mam za to o ludziach, którzy wzięli mnie pod opiekę. Podtrzymują mnie na duchu, chociaż to.

Nie mogę wejść na YouTube'a, Facebooka ani Wikipedię. Podobno nawet Skype został zdelegalizowany. Trwaj, wspaniały komunizmie, oby wszystkim się działo tak dobrze! A co, wolność i swoboda nie jest ludziom potrzebna!

Godz. 21:12

Wczoraj o tej porze byłam w stanie histerii. Dziś, choć trochę już minęła, prawdziwej euforii! Kiedy człowiek choć trochę wyzdrowieje, od razu zaczyna patrzeć na świat inaczej, optymistyczniej. Uśmiecham się od ucha do ucha.

Zaczęło się chyba od jabłka. To znaczy od samego rana było nie najgorzej, ale owoc dodał życiu kolorów. [Brzmi dziwnie? No cóż, tonący brzytwy się chwyta!] Przywieziony z Polski, z żółtą, matową skórką. Najsmaczniejszy na świecie. Zagryzłam go połamaną mleczną Princessą i też było cudownie. To był mój lunch, bo ten ze stołówki mnie nie zachęcił. [Kwestia przyzwyczajenia, potem wcinałam na potęgę. ;)]

Dobry humor trochę mi przygasł, gdy w momencie mojego przysypiania zaczęła się, bodajże, główna przerwa. Dzieci mnie nie żałowały i krzyczały, ile sił w płucach, biegały, stukały nie wiadomo czym i ogólnie byłam trochę w „wy bachory!!!” nastroju [dzień wcześniej maluchy wydawały mi się urocze ze swoimi uśmiechami i machaniem łapkami na przywitanie mnie ;)], ale dostałam telefon od koordynatorki mojego projektu – Mendy (czyt. po angielsku, nie po polsku ;D) – która oznajmiła, że postarają się załatwić ze szkołą, żeby zbić moje zajęcia w dwudniową „kupę” i abym mogła tu sobie spać jedną noc w tygodniu. Wow. Lepiej wymyślić bym nie mogła, natomiast nie znam jeszcze efektów. Trzymam kciuki!
Tym, co dalej mnie w tej rozmowie cieszyło, to fakt, że jutro Mendy ma zamiar po mnie przyjechać i zabrać z powrotem do biura. Jupi! Chce też ustawić mnie z Gruzinką na ostatnie przed jej wyjazdem spotkanie, żeby mogła podzielić się ze mną doświadczeniem. Ale tak zupełnie najbardziej ucieszyło mnie to, że nareszcie mogłam z kimś normalnie porozmawiać po angielsku! W końcu Chinka, która nie problemów z „boiling water” - ba! - z niczym nie ma problemów (może oprócz gadułowatości, co jest jak najbardziej wskazane podczas mojej tęsknoty cywilizacyjnej).

Tutaj mój stan ducha był u szczytu radości, ale na tym nie koniec niespodzianek. Hope – ta nauczycielka angielskiego – zaprowadziła mnie na prysznic! To tylko minutka drogi od mojego budynku, w dodatku jest tam ciepła woda! Ach, zaszalałam dziś luksusowo – wzięłam prysznic w jednoosobowym pomieszczeniu za 15 yuanów (ok. 7,50 zł), podczas gdy wspólna sala to trzy razy mniejszy koszt... Ale co mi tam, raz się żyje! Szalooona!

Hope w ogóle okazała się także być migrantką z terenów wiejskich, stąd jej umiejętności (tzn. ich brak) lingwistyczne. Teraz jestem pełna zrozumienia i niech jej będzie, że nawet nie wie o co mi chodzi, kiedy mówię, że chcę zagotować wodę. Zrozumiała w końcu, gdy w moim obrazkowym słowniczku [thanks to my sis] pokazałam jej czajnik. Odpowiedziała, że nie mają takich elektrycznych, tylko na ogień, więc wybrałam się do kuchni. W okienku nikogo nie było, ale przyszedł mi chłopiec z pomocą i wywrzaskiwał "haaaaaj aaaaaaj!", aż przywołał panią z czeluści kuchennych. A ja, wielce mądra z mini-rozmówkami z mojego przewodnika, podając miseczkę, wybełkotałam po chińsku "re shui", czyli "gorąca woda" i… poskutkowało! Jestem dumna i blada. Kucharka wykazała się zrozumieniem, nie udałoby mi się to też bez wspomnianego chłopca, toteż będę im wdzięczna po wsze czasy.

Gorzej, że ten lek [chińskie ziółka ze zdjęcia z przedostatniego posta], do którego potrzebowałam wody, jest tak paskudny [to również była kwestia przyzwyczajenia, w końcu zasmakowałam nawet w tym okropieństwie ;)], że jak go sobie zrobiłam, to z niesmakiem odstawiłam, a potem na chwilę o nim zapomniałam i lekarstwo wystygło. Na szczęście to lek na gardło, a ja już prawie nie czuję, że coś tam się działo. [Naiwna byłam… jeszcze przez parę kolejnych tygodni nie odzyskałam głosu.]

Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, jak tu wygląda życie. Tutaj nie umiem się doprosić czajnika, bo nikt go nie ma. Wodę gotują w kuchni, nad ogniem (a przynajmniej tak mi powiedziała Hope, ale co miała na myśli przez „fire”, to kto ją wie...), a po gorącą – do mycia – idą do kranu na zewnątrz, z wiadrami lub wielkimi (naprawdę wielkimi) termosami. Pierwszego dnia nie wiedziałam, że tak to funkcjonuje, więc wypiłam lek z tą wodą, myśląc, że to był wrzątek. Ale salmonella ginie w sześćdziesięciu stopniach, może przeżyję. ;) [Tadaaam!]
Mam ogromną nadzieję, że uda mi się jutro kupić elektryczny czajnik po niezawyżonej cenie, tj. po cenie przystosowanej do życia po chińsku. A jak nie będzie za duży, to go ukocham i będę go wszędzie ze sobą brała! [Wieszczka ze mnie czy co?]
Pryszniców też jeszcze nie widziałam w mieszkaniu. Tutaj w łazience są krany z zimną wodą i już. Na prysznic idzie się do publicznej, hmm, „łaźni” [bardzo elegancko to ujęłam…]. Choć pewnie nie wszędzie. To ja mam takie szczęście do standardu życia. Cooo tam, już się przyzwyczajam. [Żeby nie było, to naprawdę nikt mi tak tego nie przedstawiał przed przyjazdem do Chin. I dobrze, szkołę życia trzeba kiedyś odbyć!]

Studenci z mojej organizacji są naprawdę w porządku wobec mnie. Dzwonią, interesują się moim zdrowiem, SMS-ują, wykazują zainteresowanie. To jest już pięć (!) dziewczyn, które przejął mój los, choć jednej nawet na oczy nie widziałam (ale w końcu jest koordynatorką projektu, a z doświadczenia wiem, że to zobowiązuje), a kolejna mignęła mi tylko przez moment.

Jest też jedna rzecz, która mnie dziś zafascynowała. Śpiew. Początkowo byłam przekonana, że to muzyka z głośników (tak jak na przerwę, lekcję, obiad...), ale wkrótce zorientowałam się, że to jedna z nauczycielek śpiewa jakąś chińską, piękną pieśń. Tak o, spacerując sobie po korytarzu. Tu jest to częste, natomiast na ogół brzmi to... no, jak nucenie czy mamrotanie pod nosem. Słysząc tę nauczycielkę natomiast, zaczynam rozumieć legendę o syrenach wabiących żeglarzy. Gdyby ona była syreną, a ja żeglarzem, na pewno bym się w tej kobiecie zakochała, choć nawet nie wiem, jak wygląda. [A może właśnie dlatego? ;) Magia tajemnicy!]

Ta... najlepsze! ;)
Jakby tego było mało, to nareszcie zjadłam coś w szkole! Kolacja ładnie mi pachniała i wyglądała, więc wybrałam się ze swoją miseczką. Okazało się toto ryżem z kapustą smażoną albo czymś w ten deseń. [Chyba naprawdę byłam chora, bo jak patrzę na zdjęcia i wspominam, to dam sobie… końcówki włosów uciąć, że to była smażona cebula. ;)] Czyli było to nic, ale smakowało przyzwoicie! Porcja zaś taka, że chyba z pół godziny jadłam pół miski, resztę zostawiłam do dalszego dziobania. Jestem pełna nadziei na (jeszcze) lepsze jutro! Małe rzeczy też cieszą. :)


Ali

4 komentarze:

  1. No nareszcie!;-) Ale człowiek musi przeżyć takie nieprzyjemności jak Ty na początku, aby docenić takie małe radości;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak. W ogóle takie doświadczenie zmienia całościowy sposób myślenia. Po jakimś czasie człowiek zapomina o tym, co przeżył, i wtedy taki blog przywołuje do porządku: "halooo, spójrz jak Ci dobrze!" ;)

      Usuń
  2. Hurra, az sie czlowiek usmiecha czytajac. Jak to sie nasze oczekiwania zmieniaja w zaleznosci od okolicznosci, prawda...

    OdpowiedzUsuń

Komentarze mile widziane! :)