Moje relacje

czwartek, 30 stycznia 2014

USA po cichu się skrada...

Tak, jak mam wspomniane w tekście "O mnie", blog powstał z myślą o moim wyjeździe do USA. Póki piszę o wyprawie do Chin, nie będę się nad tym tematem szczególnie rozwodziła, tym bardziej, że tak długo, jak długo nie dostanę wizy, fatalistycznie sądzę, że lepiej nie wyprzedzać faktów. ;)

Mimo to - jako, że pewne kroki są poczynione (JEŚLI wyjadę, to wiem gdzie i po co, i nawet mniej-więcej z kim ;)) - czasem nie potrafię się powstrzymać i coś poszperam w Internecie na temat Stanów. A to ile kosztuje wynajem auta, a to wykreślę sobie trasę na Google Maps, a to przeglądam blogi i cieszę się szczęściem innych, którzy już to przeżyli...

I kiedy człowiek ogląda te uśmiechnięte twarze, nie może przestać myśleć o tym, jak to będzie z nim! :) To jest fajne w planowaniu podróży. To, że można się cieszyć wyjazdem na dłuuugo przed datą wylotu. Fakt, można w ten sposób narobić sobie za dużo oczekiwań i srodze się zawieść, ale mnie po Chinach niewiele jest w stanie zniszczyć! ;)

Przechodząc jednak do sedna postu, trafiłam w sieci na wideo, który wywołuje u mnie same pozytywne odczucia. Nie znam tych ludzi, ale dziewczyny są śliczne, widoki jak z filmów i JuEsEj, jakie się marzy! Chciałam się z Wami podzielić tym krótkim filmikiem (niestety zrobię to tylko poprzez linka), może i Wam przypadnie do gustu. :)


Przybrudzona flaga USA (;)) pochodzi ze strony: http://www.tapeta-flaga-usa.na-pulpit.com
No co, przynajmniej tematycznie ;)






P.S. Siostra ostatnio przekonała mnie do wykonaniu testu osobowościowego. Wyszło mi ISTJ i w tym poście przejawia się jedna z moich cech: tak, lubię planować! ;) Umm, przynajmniej podróże...

Ali

wtorek, 28 stycznia 2014

Małe radości


Tum, dum, dum! Nadchodzi pierwszy post pełen uśmiechniętych „buziek”! :) Może jeszcze nie o 10:16, ale o 21:12 już tak. ;)

A teraz parę słów wytłumaczenia, bo rzeczywiście pisząc pamiętniczek o tym nie pomyślałam. Teraz żałuję, bo pamięć trochę mi szwankuje. Starość, ekhe ekhe, nie radość. ...e, co ja tam chciałam?  A, no właśnie... ;)
Szkoła, w której pracowałam, była przeznaczona dla dzieci, które pochodziły z biednych terenów wiejskich. Część z nich mieszkała w osobnym budynku, gdzie znajdowały się również klasy, w moim zaś spały tylko nauczycielki. Niektórzy uczniowie byli zwyczajnie przyprowadzani na lekcje. W szkole były śniadania, obiady i kolacje. Był też sklepik, w którym kupowałam wodę butelkową, a dzieciaki słodycze. Nie zauważyłam sali gimnastycznej, ale aktywności fizyczne na pewno odbywały się również na dworze. Toalety były, umywalki tylko przy stołówce, pryszniców – brak. Innymi słowy był to swego rodzaju zamknięty (pilnował go pan ochroniarz w budce na zewnątrz) kampus szkolny, dość wybrakowany. ;) Dzieciaki były w każdym razie raczej uśmiechnięte i zadowolone, uff. :) (Po prostu nie były tak rozpuszczone jak ja, ot co!)

Zdjęcie, które przysłano mi, gdy ubiegałam się o posadę na wolontariacie.
Postanowiłam nie nakładać na nie żadnego filtru, bo w ten sposób ta fotografia przekazuje więcej treści. ;)


Wypis z pamiętniczka [tekst kursywą w kwadratowych nawiasach to moje dzisiejsze wtrącenia]: 

08.11.2011 cd.

Godz. 10:16

Moim przykrym przemyśleniem jest to, że tak naprawdę po Chińczykach wcale nie widać, że to lud z tak długą tradycją i historią sięgającą starożytności. Sprawiają wrażenie ludzi opryskliwych, rozwrzeszczanych, źle wychowanych. Plują, gdzie popadnie (co tam na ulicy, ale że LEKARZ, u którego byłam na wizycie? Serio?), bekają w najlepsze (wiem, wiem, to "różnice kulturowe" ;)) i są niezorganizowani. Dobre zdanie mam za to o ludziach, którzy wzięli mnie pod opiekę. Podtrzymują mnie na duchu, chociaż to.

Nie mogę wejść na YouTube'a, Facebooka ani Wikipedię. Podobno nawet Skype został zdelegalizowany. Trwaj, wspaniały komunizmie, oby wszystkim się działo tak dobrze! A co, wolność i swoboda nie jest ludziom potrzebna!

Godz. 21:12

Wczoraj o tej porze byłam w stanie histerii. Dziś, choć trochę już minęła, prawdziwej euforii! Kiedy człowiek choć trochę wyzdrowieje, od razu zaczyna patrzeć na świat inaczej, optymistyczniej. Uśmiecham się od ucha do ucha.

Zaczęło się chyba od jabłka. To znaczy od samego rana było nie najgorzej, ale owoc dodał życiu kolorów. [Brzmi dziwnie? No cóż, tonący brzytwy się chwyta!] Przywieziony z Polski, z żółtą, matową skórką. Najsmaczniejszy na świecie. Zagryzłam go połamaną mleczną Princessą i też było cudownie. To był mój lunch, bo ten ze stołówki mnie nie zachęcił. [Kwestia przyzwyczajenia, potem wcinałam na potęgę. ;)]

Dobry humor trochę mi przygasł, gdy w momencie mojego przysypiania zaczęła się, bodajże, główna przerwa. Dzieci mnie nie żałowały i krzyczały, ile sił w płucach, biegały, stukały nie wiadomo czym i ogólnie byłam trochę w „wy bachory!!!” nastroju [dzień wcześniej maluchy wydawały mi się urocze ze swoimi uśmiechami i machaniem łapkami na przywitanie mnie ;)], ale dostałam telefon od koordynatorki mojego projektu – Mendy (czyt. po angielsku, nie po polsku ;D) – która oznajmiła, że postarają się załatwić ze szkołą, żeby zbić moje zajęcia w dwudniową „kupę” i abym mogła tu sobie spać jedną noc w tygodniu. Wow. Lepiej wymyślić bym nie mogła, natomiast nie znam jeszcze efektów. Trzymam kciuki!
Tym, co dalej mnie w tej rozmowie cieszyło, to fakt, że jutro Mendy ma zamiar po mnie przyjechać i zabrać z powrotem do biura. Jupi! Chce też ustawić mnie z Gruzinką na ostatnie przed jej wyjazdem spotkanie, żeby mogła podzielić się ze mną doświadczeniem. Ale tak zupełnie najbardziej ucieszyło mnie to, że nareszcie mogłam z kimś normalnie porozmawiać po angielsku! W końcu Chinka, która nie problemów z „boiling water” - ba! - z niczym nie ma problemów (może oprócz gadułowatości, co jest jak najbardziej wskazane podczas mojej tęsknoty cywilizacyjnej).

Tutaj mój stan ducha był u szczytu radości, ale na tym nie koniec niespodzianek. Hope – ta nauczycielka angielskiego – zaprowadziła mnie na prysznic! To tylko minutka drogi od mojego budynku, w dodatku jest tam ciepła woda! Ach, zaszalałam dziś luksusowo – wzięłam prysznic w jednoosobowym pomieszczeniu za 15 yuanów (ok. 7,50 zł), podczas gdy wspólna sala to trzy razy mniejszy koszt... Ale co mi tam, raz się żyje! Szalooona!

Hope w ogóle okazała się także być migrantką z terenów wiejskich, stąd jej umiejętności (tzn. ich brak) lingwistyczne. Teraz jestem pełna zrozumienia i niech jej będzie, że nawet nie wie o co mi chodzi, kiedy mówię, że chcę zagotować wodę. Zrozumiała w końcu, gdy w moim obrazkowym słowniczku [thanks to my sis] pokazałam jej czajnik. Odpowiedziała, że nie mają takich elektrycznych, tylko na ogień, więc wybrałam się do kuchni. W okienku nikogo nie było, ale przyszedł mi chłopiec z pomocą i wywrzaskiwał "haaaaaj aaaaaaj!", aż przywołał panią z czeluści kuchennych. A ja, wielce mądra z mini-rozmówkami z mojego przewodnika, podając miseczkę, wybełkotałam po chińsku "re shui", czyli "gorąca woda" i… poskutkowało! Jestem dumna i blada. Kucharka wykazała się zrozumieniem, nie udałoby mi się to też bez wspomnianego chłopca, toteż będę im wdzięczna po wsze czasy.

Gorzej, że ten lek [chińskie ziółka ze zdjęcia z przedostatniego posta], do którego potrzebowałam wody, jest tak paskudny [to również była kwestia przyzwyczajenia, w końcu zasmakowałam nawet w tym okropieństwie ;)], że jak go sobie zrobiłam, to z niesmakiem odstawiłam, a potem na chwilę o nim zapomniałam i lekarstwo wystygło. Na szczęście to lek na gardło, a ja już prawie nie czuję, że coś tam się działo. [Naiwna byłam… jeszcze przez parę kolejnych tygodni nie odzyskałam głosu.]

Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, jak tu wygląda życie. Tutaj nie umiem się doprosić czajnika, bo nikt go nie ma. Wodę gotują w kuchni, nad ogniem (a przynajmniej tak mi powiedziała Hope, ale co miała na myśli przez „fire”, to kto ją wie...), a po gorącą – do mycia – idą do kranu na zewnątrz, z wiadrami lub wielkimi (naprawdę wielkimi) termosami. Pierwszego dnia nie wiedziałam, że tak to funkcjonuje, więc wypiłam lek z tą wodą, myśląc, że to był wrzątek. Ale salmonella ginie w sześćdziesięciu stopniach, może przeżyję. ;) [Tadaaam!]
Mam ogromną nadzieję, że uda mi się jutro kupić elektryczny czajnik po niezawyżonej cenie, tj. po cenie przystosowanej do życia po chińsku. A jak nie będzie za duży, to go ukocham i będę go wszędzie ze sobą brała! [Wieszczka ze mnie czy co?]
Pryszniców też jeszcze nie widziałam w mieszkaniu. Tutaj w łazience są krany z zimną wodą i już. Na prysznic idzie się do publicznej, hmm, „łaźni” [bardzo elegancko to ujęłam…]. Choć pewnie nie wszędzie. To ja mam takie szczęście do standardu życia. Cooo tam, już się przyzwyczajam. [Żeby nie było, to naprawdę nikt mi tak tego nie przedstawiał przed przyjazdem do Chin. I dobrze, szkołę życia trzeba kiedyś odbyć!]

Studenci z mojej organizacji są naprawdę w porządku wobec mnie. Dzwonią, interesują się moim zdrowiem, SMS-ują, wykazują zainteresowanie. To jest już pięć (!) dziewczyn, które przejął mój los, choć jednej nawet na oczy nie widziałam (ale w końcu jest koordynatorką projektu, a z doświadczenia wiem, że to zobowiązuje), a kolejna mignęła mi tylko przez moment.

Jest też jedna rzecz, która mnie dziś zafascynowała. Śpiew. Początkowo byłam przekonana, że to muzyka z głośników (tak jak na przerwę, lekcję, obiad...), ale wkrótce zorientowałam się, że to jedna z nauczycielek śpiewa jakąś chińską, piękną pieśń. Tak o, spacerując sobie po korytarzu. Tu jest to częste, natomiast na ogół brzmi to... no, jak nucenie czy mamrotanie pod nosem. Słysząc tę nauczycielkę natomiast, zaczynam rozumieć legendę o syrenach wabiących żeglarzy. Gdyby ona była syreną, a ja żeglarzem, na pewno bym się w tej kobiecie zakochała, choć nawet nie wiem, jak wygląda. [A może właśnie dlatego? ;) Magia tajemnicy!]

Ta... najlepsze! ;)
Jakby tego było mało, to nareszcie zjadłam coś w szkole! Kolacja ładnie mi pachniała i wyglądała, więc wybrałam się ze swoją miseczką. Okazało się toto ryżem z kapustą smażoną albo czymś w ten deseń. [Chyba naprawdę byłam chora, bo jak patrzę na zdjęcia i wspominam, to dam sobie… końcówki włosów uciąć, że to była smażona cebula. ;)] Czyli było to nic, ale smakowało przyzwoicie! Porcja zaś taka, że chyba z pół godziny jadłam pół miski, resztę zostawiłam do dalszego dziobania. Jestem pełna nadziei na (jeszcze) lepsze jutro! Małe rzeczy też cieszą. :)


Ali

niedziela, 26 stycznia 2014

Pobudka rodem z… chińskiej szkoły


Uff, w następnej notce pojawi się już moja radość, teraz jednak jeszcze trochę pomarudzę. ;)

Wypis z pamiętniczka [tekst kursywą w kwadratowych nawiasach to moje dzisiejsze wtrącenia]:

08.11.2011

Położyłam się spać koło pierwszej i nie mogłam zasnąć. O 2.30 dostałam SMSa od siostry – też nie mogłam zasnąć. Z kolei o 5 rano zadzwoniła do mnie jakaś Chinka i zaczęła nawijać po swojemu. Kiedy próbowałam burknąć, że „No Chinese, I don't know Chinese, English only” i temu podobne, gadała jeszcze intensywniej. Nie widząc innego rozwiązania, powiedziałam „bye, bye” i się rozłączyłam. Myliłam się sądząc, że to załatwi sprawę. Zirytowana zadzwoniła jeszcze raz. Na szczęście tym razem sama się rozłączyła. Na razie to zdarzenie pozostaje dla mnie tajemnicą.

W ogóle nie do końca wiem, co się dokoła mnie dzieje i czego się ode mnie oczekuje. O 6 rozległa się muzyka, która dała mi znak do pobudki. Stwierdziłam, że wstanę, żeby być pierwszą w toalecie – ale nie byłam, bo zastałam tam kucającą Chinkę, która przysypiała sobie nad dziurą. Nie fatygowała się do kabin z drzwiami. Widok był o tyle komiczny, co szokujący.
Wróciłam do łóżka i nasłuchiwałam. W końcu uznałam, że pewnie podano śniadanie i nie myliłam się, bo nie tylko je podano, ale właściwie poranna „uczta” dobiegała końca. Niedobitki nakładały sobie do miseczek jakąś okropną brunatną ciecz, a z drugiego okienka coś na wzór pampucha na zimno i surówki z kapusty i ogórka. Tym razem ciecz zapobiegawczo ominęłam, nałożyłam sobie tylko drugiego dania – porcję dla kota, bo nigdy nie wiadomo, jak to posmakuje. Smakuje nienajgorzej, bo też ma niewiele smaku. Zagryzam to kabanosem z Polski, gdyż okazał się być w przyzwoitym stanie i jest dla mnie najbardziej zjadliwy.

To nie do końca jest opisywane w dzisiejszej notce jedzonko, ale pampuch taki sam.
Spałam po prawej (wybór ciężki, ale oba miejsca równie twarde, a przynajmniej nie waliłam w drabinkę, bo jej nie było).
Miejsce po lewej zajęła Polska Lala (w dzisiejszych czasach zapewne "Gąska", ew. "Słowianka").
Są też kabanosy - wtedy absolutnie najlepsze!
Niestety, moje poszukiwania nauczycielki angielskiego Hope spełzły na niczym, przez chwilę bałam się nawet, że mogę mieć problemy z jej rozpoznaniem, ale tak źle chyba nie będzie, może naoglądałam się tylko głupich filmów o podobieństwie Azjatów. [Szczerze? Bywało różnie. Nawet jeżeli biali ludzie dla przedstawicieli "żółciejszej" populacji też niewiele się różnią, to przynajmniej mamy różne fryzury i kolory włosów, a tamtejsze dziewczyny mają już nawet nie czarne naturalne, a brązowe farbowane, grzecznie uczesane – prawie każda po kolei.] Wróciłam do pokoju i czekam na wieści od niej. Mam nadzieję, że do mnie zajdzie.
Jest 7.20 i rozbrzmiewa kolejna muzyczka, więc wnioskuję, że to znak do rozpoczęcia lekcji. Z drugiej strony, po rozwrzeszczanym tłumie mogłabym spodziewać się czegoś zgoła innego. Nawet nie wiem, czy rzeczywiście była to muzyczka, taki tu hałas. Usłyszałam jednak znajome „Nihao”, toteż istnieje szansa, że to powitanie na początek zajęć.
Gdybym tylko wiedziała, że Hope przepadnie tak bez wieści, wzięłabym od niej chociaż numer telefonu... a tak pozostaje mi biernie czekać lub co jakiś czas udawać się do pokoju nauczycielskiego, który ostatnim razem był zamknięty.

Brak możliwości porozumienia się z kimkolwiek jest strasznie frustrujący. Drugim takim aspektem jest rozkrzyczany sposób bycia Chińczyków. Nie robi to dobrego wrażenia, wydaje się, jakby wszyscy byli ze sobą skłóceni. Co jakiś czas minie mnie bardziej przyjazna twarz i to cieszy. NAPRAWDĘ cieszy.

Głos mężczyzny dobiega z głośników. Zdarza się to co jakiś czas i nie są to krótkie polecenia czy pojedyncze zdania typu „Przerwa”, „Lekcje”, tylko dłuższe wypowiedzi. Chciałabym wiedzieć, co one mają oznaczać. 7.30 i kolejna muzyczka (albo dzwonek telefonu? Teraz to już nie wiem), a hałas jak był, tak jest.

Żal mi ludzi, tych nauczycieli, którzy tu mieszkają. Wiadomo, że są gorsze miejsca do mieszkania. Tu mają pokój z łóżkiem, Internet, wyżywienie. Ale nie umiem nie patrzeć na to przez pryzmat mojego wygodnego polskiego życia. Nie umiałabym tutaj wytrzymać. Myślę, że żeby nie robić nikomu kłopotów, doczekam tu do czwartku (kiedy kończę pracę w szkole na ten tydzień) lub piątkowego poranka i przeniosę się do biura. Potrzebuję kontaktu z cywilizacją, studentami z mojej organizacji. Nie chcę być surowa w ocenie, jednak dobre wrażenie sprawiają na mnie tylko ludzie, którzy się mną opiekowali. Są dosyć zaangażowani, bezinteresowni. Nie jestem dla nich niecodzienną atrakcją, tylko człowiekiem. Tam czeka mnie jakaś cząstka Pekinu. A tu, co ja mogę tu robić?
Jeżeli nie będę w stanie tutaj usiedzieć – w miejscu, gdzie nie mam co zjeść, nie mam gdzie wyjść, nie mam do kogo gęby otworzyć, gdzie ludzie na ulicy patrzą na mnie, jakbym była pierwszym białym osobnikiem, którego w życiu widzieli – po prostu będę tu dojeżdżała około dwóch godzin w jedną stronę z obskurnego „biura” organizacji. Trzeba wybrać mniejsze zło.

Ach, zapomniałabym o pozytywnym akcencie. Jedna ze starszych nauczycielek powiedziała Hope, że jestem bardzo piękna. Dobre sobie. Szkoda, że nie mogłam się odwzajemnić tym stwierdzeniem. [Ałć, naprawdę nie byłam złośliwa, tylko kompletnie szczera. Zresztą odrobina humoru chyba jako jedyna mnie tam utrzymywała przy życiu. Co do Chińczyków, to prawdopodobnie uważają każdego białego człowieka za niebywale pięknego, o czym miałam jeszcze okazję się przekonać.]

Godz. 8.17

Moje pytanie z wpisu porannego („rańszego” niż teraz, mam na myśli) nabiera nowego sensu. Co mam tu robić? Ano, znalazłam Hope i okazało się, że mam pracować – uwaga, uwaga, bo to nie przewidzenia – 40 minut każdego dnia. Aż wstyd mi teraz wypominać, że piątki miałam mieć wolne, bo pracuję w niedzielę w innym projekcie.
Trudno mi się dogadać z nauczycielką. To przerażające, że to mój jedyny kontakt ze szkołą. Wiem, że zaczynam od jutra. Natomiast nadal nie wiem, czy będę pracowała sama (a na to niestety wygląda), co uczyni moją pracę beznadziejną. Jak szkraby w wieku 6 lat mają zrozumieć, o co mi chodzi, skoro mogę do nich mówić tylko po angielsku? Jeżeli tutaj nawet z „anglistką” nie da się dogadać, to jak mam coś wytłumaczyć dzieciom? Drugim problemem jest to, że była mowa o podręcznikach, ale czy zobaczę je dziś, czy jutro na lekcji... zagadka.
Czuję się lepiej, może nawet nie mam gorączki. Powinnam poprosić o czajnik. Obawiam się, że nie podołam. Humor, mimo wszystko, mam lepszy. Sytuacja zaczyna mnie trochę bawić. Z nudów może nawet zabiorę się za mój projekt ze studiów? Później. [Ta, mhm, jasne. Nie zabrałam się za niego aż do Nowego Roku, już w Polsce.] Teraz wrócę sobie do pokoju nauczycielskiego, połączę się z Internetem. Nie wiem po co, w Polsce jest przed drugą w nocy, jednak teraz nie mam tu nic innego do roboty. Strach wyjść do „miasta”, ale też po co? Popatrzeć na rozwalające się rudery?

P.S. Właśnie znalazłam rachunek z restauracji „Pekin” w moim rodzinnym mieście. Ironia losu.

cdn.
 

piątek, 17 stycznia 2014

Depresja Europejki w Azji

Planowałam przeskok do radośniejszych chwil mojego wyjazdu, żeby ludziom wyjazdu do Chin czy na wolontariaty nie obrzydzać. ;) Ale jednak zdecydowałam się trzymać chronologii, a póki co zapewniam: nie było tak źle, jak się wydaje!

Wypis z pamiętniczka [tekst w kwadratowych nawiasach to moje dzisiejsze wtrącenia]:

07.11.2011. cd.

Wróciliśmy do szkoły, dyrektor poszedł sobie w swoją stronę, a my wybrałyśmy się kupić mi używany telefon pod chińską kartę. 180 RMB zostało opuszczone na 160 RMB (ok. 80 zł)  i więcej nie targowałam. Nie dlatego, że byłam już z siebie dumna, ale dlatego, że moja Crystal zapewniła mnie, że to naprawdę tanio. Hm, no dobrze, nie będę robiła z siebie ostatniego dusigrosza.
Natomiast to, co mnie zastanawia, to co w takiej biednej dzielnicy robi sklep ze sprzętem elektronicznym? Cóż, teraz chyba każdy ma komórkę, choćby mieszkał w lepiance. W sumie czy jest czemu się dziwić?

Poznałyśmy wreszcie nauczycielkę angielskiego, która poszła ze mną do pobliskiej kliniki. Tak jak się obawiałam. Przykład jej znajomości języka: kiedy pytam o czajnik, nie wie o co chodzi. Więc jak u lekarza mogę być pewna, że powiedziała mu, co mi dolega? Nie zrobiono mi badań, posłuchano tylko jej wywodu i zmierzono temperaturę. Przystałam jednak na leki, bo co miałam zrobić. Były tanie i nazwa dwóch z trzech była też po angielsku, co dawało mi możliwość sprawdzenia w Internecie, czy rozpoznanie ma szansę być prawidłowe.

Cud medycyny chińskiej? Ziółka na ból gardła. Potem się dowiedziałam, że podobno uzależniające.
Na pewno trzeba przywyknąć do specyficznego smaku, mnie to chwilę zajęło.
Wi-Fi w każdym razie jest w innym budynku, w pokoju dla nauczycieli. Poszłyśmy tam z Hope – bo tak się nazwała nauczycielka – ale połączenie z Internetem ni w ząb nie chciało zadziałać. Zdecydowałyśmy się więc zjeść najpierw kolację. Poszłam po nią pełna obaw – skąd we mnie taki brak wiary? Wzięłam własną miseczkę i udałam się po zupę. Spytałam Hope, co to za zupa, jednak oczywiście nie umiała mi odpowiedzieć. Po degustacji okazało się, że to starta marchewka z kuleczkami kaszy. Zjadłam dwie łyżki i odstawiłam naczynie. Oto nadeszło załamanie.
Co ja mam tu – do cholery! [zadziałała chyba cenzura] – robić, skoro nawet nie jestem w stanie niczego przełknąć? Moja OSTATNIA nadzieja w jedzeniu smażonym. Wiecie, takim jak w Polsce. Uwielbiam taką swojską „chińszczyznę”, przecież skądś musiały do nas przywędrować te smaki?

Chwilę minęło zanim jako-tako się opanowałam i udałam ponownie w poszukiwaniu połączenia z siecią. Ale bez Hope nie ma Internetu, a Hope nie było i już. Wróciłam do pokoju, ponownie wpadłam w histerię i ponownie wybrałam się do sali nauczycielskiej. Znalazła się poszukiwana... laptopa zostawiłam jej koledze-nauczycielowi, żeby mi ten cały Internet wyczarował, po czym sama udałam się do toalety na dworze. Czyli: budyneczku z dziurami w podłodze i koszami na wyrzucanie papieru. Tak, w budynku nie było nawet zasłonek. Ba, nawet światła nie zaznałam, a był to wieczór. Musiałam oświetlać dziurę… komórką. Tak oto Europejka z depresją wyrzekła się wszelkiej godności.
Przy okazji, prysznica nie ma na terenie szkoły, trzeba do niego dojść, a ja nie wiem jak. Wczorajsza „kąpiel” w umywalce była chyba luksusem, dziś będę brudasem.

No, internet działał! Nie wyobrażacie sobie, jakie to szczęście. Ale po podłączeniu się ledwie się trzymałam, kiedy w mailach opisywałam przeżycia, a mama odpisywała mi, że mogę wracać, kiedy zechcę. Nie pisze się takich rzeczy, serio. Ja JUŻ chcę, ale nie wrócę. Doprowadzam sprawy do końca. Chciałam – mam. Zasłużyłam za swoją ciekawość świata [pierwszy stopień do… Chin?].
Okej. Co najmniej jeden z leków okazał się celny. Może będę żyła.

Wróciłam do pokoju i tym razem nadszedł już kompletny dół, którego opanowanie zajęło mi dłuższą chwilę. Z pomocą przyszedł mi… film animowany. [Nie śmiejcie się. Tonący brzytwy się chwyta.] „Wszystkie psy idą do nieba 2” z polskim dubbingiem. Właśnie tak. Pierwsza część to historia mojego dzieciństwa, a że niedawno dowiedziałam się o kontynuacji, to jak mogłabym sobie odmówić? Nadal dopadały mnie ataki załamania, ale wzięłam leki, poczułam się lepiej, bajka mnie rozluźniła... Zadzwonił do mnie chłopak. Musiałam się opanować, żeby nie wybuchnąć. Uff, dobra. Mam tylko nadzieję, że wraz ze zdrowiem wróci mi humor. I apetyt.
Jeszcze lepiej się poczułam, kiedy okazało się, że w budynku, gdzie mieszkam, w połowie kabin toaletowych (KABIN! To już sukces!) są drzwi i można spokojnie przykucnąć sobie nad dziurą. Mycie rąk chyba nie jest tu wśród dzieci powszechne i nie może być, bo nie ma tu w ubikacji umywalek.

Idę umyć twarz i zęby w lodowatej wodzie przy kranie, gdzie dzieci myją swoje miseczki po jedzeniu i wszędzie leżą resztki, a podłoga jest cała mokra. Jutro mogłabym przynieść sobie gorącej wody z kranu na dworze, ale nie mam w czym, a i woda nie zawsze jest. Nie wiem też, o której muszę jutro wstać, bo Hope zniknęła z pola widzenia i się już więcej nie pojawiła.

Zachęcający widok, mniam mniam! I tak to zostało po kolacji na całą noc.
Tak sobie zleciał dzień, mam do obejrzenia końcówkę mojej bajeczki i czas spać. Chociaż może przekąszę najpierw kabanosa z Polski... [Ostatki prowiantu survivalowego.] Mogłam się położyć wcześniej, ale tchnęło mnie na pisanie. W nadziei, że po powrocie do kraju przeczytam to i roześmieję się, jaki straszny był początek mojej wielkiej, wspaniałej przygody. Bo wszystko dobre, co się dobrze kończy. [No właśnie! :)]

Ali

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Na granicy prawa


Wypis z pamiętniczka [tekst w kwadratowych nawiasach to moje dzisiejsze wtrącenia]:


07.11.2011.

Nadszedł poranek. To znaczy wstałam przed ósmą, umyłam się, ubrałam i... poszłam spać. Przed dwunastą wybrałyśmy się z Crystal (kolejna moja opiekunka – niezły dobór imienia!) na śniadanie do jej kampusu studenckiego. Zamówiłyśmy zupę z makaronem, do której samemu dobierało się dodatki wrzucane na końcu. Jakieś mięsa, warzywa... Spróbowałam czegoś, co wyglądało na różowawą kiełbasę lub kabanosa. Ogromny błąd. Ze łzami w oczach wyplułam toto w chusteczkę tak, by nikt się nie zorientował. Udawałam, że dmucham nos, żeby nikogo nie urazić. Zjadłam może 1/6 makaronu, popijając wodą z zupy. Tłumaczyłam oczywiście, że przez chorobę nie mogę nic przełknąć. Może to i prawda.
Starałam się pilnować, żeby nie walnąć dodatkowo jakiejś gafy, ale gdzie tam. Popełniłam okropną wpadkę: wbiłam pałeczki w makaron, tak, że stały pionowo. Czytałam o tym i zapomniałam. Ludzie… Crystal nieomal zachłysnęła się z przerażenia. Przeze mnie ktoś umrze czy coś w tym stylu. Teraz boję się w ogóle odkładać pałeczki, żeby nie strzelić czegoś głupiego. [Doczytałam i już mogę napisać, że wbite pionowo w danie pałeczki przypominają kadzidła, które pali się zmarłemu.]
Sama stołówka studencka była natomiast zorganizowana całkiem-całkiem. Ba, w ogóle do wyboru jest kilka różnych stołówek serwujących różne rodzaje dań. Za posiłek płaciło się kartą studencką pre-paid. Miejsc siedzących nie brakowało. W ogóle zadziwiająco nie-chińsko dobrze wszystko się sprawowało (stwierdzam na podstawie moich dotychczasowych doświadczeń).

Wróciłyśmy po moje bagaże i wzięłyśmy taksówkę do szkoły, gdzie miałam uczyć i mieszkać. Cóż… rozminęło się to z moimi oczekiwaniami na podstawie zdjęć szkoły, które wcześniej dostałam. Chciałabym użyć jakiegoś poetyckiego sformułowania, jednak nasuwa mi się tylko: „zadupie Pekinu”, za przeproszeniem. Totalna bieda, żadnego miejsca, gdzie mogłabym wyjść wieczorem albo coś zjeść... znalazł się jeden sklepik „ze wszystkim”. Mogłabym jeść chińskie zupki tam kupione, ale nie ma tu nawet czajnika, gdzie mogłabym sobie zagotować wodę. [Powinnam była czuć się może wielką idealistką, która pojechała pomagać potrzebującym. Szkopuł jednak był w tym, że wszystkiego zebrało się za dużo. Byłam chora, zestresowana i dodatkowo trafiłam w miejsce, gdzie ni w ząb nie czuć było podmuchu historii chińskiego mocarstwa…]

Szkoła z zewnątrz wygląda ładnie. Dzieci przynajmniej nie biegają po betonie, jak na naszych polskich boiskach, tylko mają wykładzinę w kolorze trawy. W środku – jak to podstawówka. Natomiast teraz opiszę mój pokój. Są tu dwa piętrowe łóżka, jedno bez drabinki, oba metalowe i na dwóch miejscach leży pościel, wydaje się czysta. Mieszkam sama. Proponowano mi dzielenie pokoju z kimś innym, ale... nie wiem, nie przekonała mnie perspektywa pomieszkiwania z kimś, z kim nawet nie mogę porozmawiać. W pomieszczeniu jest jedno gniazdko, szafka i brudne krzesło (przypominam: pokój czteroosobowy). „Okno” wychodzi na korytarz, prawie naprzeciwko drzwi do rozwrzeszczanych klas. Drzwi wyglądają jak balkonowe. Dostałam kluczyk do swojej – uwaga –  kłódki, która robi tu za zamek. Do klucza od razu dopięłam breloczek od mojego chłopaka, z napisem „POLSKA”, figurką psa rasy Welsh Corgi Pembroke, mającego przypominać mi moją suczkę. Jeden miły akcent w tym wszystkim.

W pokoiku szybko zagościł mój bałagan, żeby było bardziej swojsko... ekhm, powiedzmy.
Okazało się, że nikt nie mówi tu po angielsku, z wyjątkiem nauczycielki angielskiego, której jeszcze wtedy nie poznałam. Dyrektor to uprzejmy człowiek (poznaję po uśmiechu i tonie), który wspomniał coś o Marii Skłodowskiej-Curie (o Wałęsie pewnie nie słyszał) i naszych sąsiadach Niemcach. Podwiózł nas swoim autem (brudnym, śmierdzącym tak, że od razu otwarte zostały wszystkie okna, schowek zaś zaklejony był taśmą klejącą) do komisariatu. Obowiązkiem wszystkich przyjezdnych jest zarejestrować się w ciągu dnia od przyjazdu. Odczekałyśmy z Crystal swoje tylko po to, by okazało się, że mamy iść do innego komisariatu. Wycieczka do niego była przeżyciem jedynym w swoim rodzaju. Jechaliśmy przez całą tą biedną dzielnicę i napatrzeć się nie mogłam na te zbite domki, cały ten syf i graty zgromadzone na tyłach budynków, brud na ulicach... strasznie przykry widok, który daje wiele do myślenia. Jednakże punktem kulminacyjnym był przejazd pod mostem kolejowym przesmykiem ledwie na szerokość auta – zaraz obok był stopień i dziura z wodą. Nawet nie umiem tego obrazowo opisać, ale będąc kierowcą miałabym niezłego stracha.
Na komisariacie bynajmniej nie poszło sprawnie. Nie było nawet kolejki, tylko rozgadane policjantki z owłosionymi różowymi ogonkami przyczepionymi do telefonów. Panie nie bardzo miały co robić, ale jak już coś robiły, to i tak bez zapału. Wyszłyśmy. Uff. Jestem w Pekinie legalnie.

cdn.

Ali 

sobota, 11 stycznia 2014

7 powodów, dla których warto podróżować samemu (i 7 przeciw)

Natknęłam się wczoraj na taki oto artykuł: 7 Reasons Why You Should Travel Alone At Least Once In Your Life. Pozwolę go sobie skomentować i wytłuścić te powody po polsku. :)
 

1.       Spotkasz niesamowitych ludzi.
Absolutnie potwierdzam. Podróżowanie samemu otwiera nas na nowe znajomości. Nie otaczasz się bezpieczną grupką znajomych, więc siłą rzeczy musisz otworzyć gębę do tego nieznajomego człowieka. Bez kontaktu z ludźmi przez dłuższy czas oszalejesz. Kiedy zaś poznajesz osoby z odmiennej kultury, zaczynasz dostrzegać różnice i podobieństwa,  co jest niezwykłe. Czasem zadziwi Cię, ile serdeczności i chęci niesienia pomocy mają w sobie inni.

Wspaniali ludzie, z którymi nadal utrzymuję kontakt i czekam, aż los pozwoli nam spotkać się ponownie [foto autorstwa koleżanki z Brazylii, której na zdjęciu brak, natomiast zostało ono wykonane chyba z pomocą aparatu szeroko uśmiechniętej Indonezyjki obok mnie; kolega pochodzi z Malezji]
2.       Oszołamiające poczucie absolutnej wolności.
Mnie to nie oszołomiło… ale przyznaję, było wygodnie. ;) Mogłam wstawać, o której mi się chciało, kłaść się nad ranem, chodzić, gdzie chcę, kiedy chcę i na ile chcę, robić, na co akurat miałam ochotę… Intensywne zwiedzanie vs byczenie się na łóżku? Sam decyduj! :) Pamiętaj tylko, że nie warto zamienić przygody życia na ciągłe lenistwo.

3.       Podróżując samemu stawiasz czoła własnym lękom i niepewności.
Tak, tak, tak! Zazwyczaj nikt nic w tej sytuacji za Ciebie nie załatwi. Oczywiście, możesz poprosić o pomoc nieznajomego Chińczyka, który zna angielski, by kupił za Ciebie ten studencki bilet, ale najpierw… musisz takiego znaleźć i odważyć się, by o tę pomoc się do niego zwrócić. Będziesz musiał przesiadać się z autobusu do autobusu, nie rozumiejąc w ogóle rozkładów jazdy. Będziesz musiał spróbować tego czegoś na talerzu, bo inaczej kogoś obrazisz. Wiele razy poczujesz się sam, ale Twoja głowa w tym, by nie czuć się samotnym.

4.       Zakochaj się.
Wyjeżdżałam, będąc w długotrwałym związku. Bywało ciężko, ale ciągle powtarzałam sobie (i Jemu), że to tylko parę tygodni. Kiedy na samym początku było mi tak trudno, to jego głos w telefonie (nie wspomnę nawet, ile wyniosły rachunki…) dodawał mi otuchy. Jeśli Wasz związek nie przetrwa rozłąki, być może oznacza to, że coś było między Wami nie tak i być może dobrze się stało. Jeśli Wasza relacja przetrwa, to wyjdzie Wam to tylko na dobre, umacniając Waszą więź. Musicie sobie ufać i brać odpowiedzialność przede wszystkim za siebie samych – pokus jest wiele, ale hasło przewodnie „Nie rób drugiemu, co Tobie niemiłe” powinno zawsze ustawić Was do pionu. Tęsknota to piękne uczucie i warto wykorzystać ten czas, by po powrocie z nowymi siłami pogłębiać Waszą miłość.
A co, jeśli jesteś sam? Hulaj dusza! ;) Żartuję, oczywiście, bo we wszystkim należy zachować zdrowy rozsądek, by omijać niebezpieczeństwa. Jednak w moim przekonaniu wakacyjne przygody jak najbardziej mają sens. Chwile zakochania to najpiękniejsze wspomnienia, jakich możemy dorobić się w życiu! Tylko nie dajcie się smutkom, gdy przyjdzie moment rozstania. Wy wspólnie decydujecie, czy to, co Was połączyło, ma się skończyć. :)
P.S. Mam znajomą, która poznała chłopaka, mieszkającego na innym kontynencie. Teraz są razem i mają się dobrze :) (Pozdrawiam! :D)
P.S.2. Kiedy wróciłam z Chin, mój chłopak powiedział mi: „Nigdy więcej nie puszczę Cię na taki wyjazd!” Pstro, w tym roku znowu wyjeżdżam, ale mam nadzieję, że w trakcie tej przygody i on do mnie dołączy. :) To dopiero byłby niezły reunion!

5.       Możesz poświęcić czas na rozwijanie siebie.
…i rozpieszczanie. :) Jeśli tylko starczy Ci funduszy, nie żałuj sobie na wizytę w dobrej restauracji czy na wyjście na jakieś przedstawienie. Jeśli jedziesz do Chin, a interesuje Cię tai-chi, pójdź do parku i poćwicz z jedną z grup, które zbierają się tam specjalnie w tym celu. A jeśli jesteś typem romantyka, nie żałuj sobie spoglądania z Wielkiego Muru na szczyty pobliskich gór. Ten wyjazd jest tylko dla Ciebie, więc przeżyj go tak, by to Ciebie on cieszył, a nie, by sprostać oczekiwaniom innych.

6.       Będziesz miał szansę, żeby stworzyć siebie od nowa i być tym, kim chcesz.
Najwidoczniej jestem z siebie całkiem zadowolona, bo nie musiałam kreować się od zera. ;) Czy w kontaktach z nowopoznanymi osobami byłam inna, niż zazwyczaj? Nie wiem, starałam się być miła, ale nikogo nie udawałam. Może o to chodzi? Że w takiej sytuacji po prostu więcej się uśmiechasz, jesteś otwarty i żądny przygód, ale nadal jesteś sobą i zwyczajnie odkrywasz, jaka fajna z Ciebie osoba?

7.       Możesz nareszcie zostawić wszystko inne za sobą.
Mnie problemy i tak chciały ścigać, ale kiedy wspinasz się po schodach w Chuandixii lub słuchasz okropnego śpiewu podczas opery pekińskiej, nagle umysł Ci się oczyszcza. W końcu tak czy siak za granicą niczego nie rozwiążesz, to po co się o to troszczyć? Carpe diem. Jak odpoczniesz, to po powrocie do kraju łatwiej będzie Ci ułożyć sprawy. Jeśli zaś chodzi o odcięcie się od świata, to cóż… ja nie mogłam. Trzeba było uspokajać rodzinę mailami. ;)
 
Skoro pojawiła się lista plusów podróżowania samemu, to ja stworzę własną listę MINUSÓW. :)

1.       Nie będziesz miał z kim dzielić się przeżyciami.
Dla mnie to największa wada podróżowania samemu. Zachwycam się widokiem świątyni i zapachem kadzideł, które oczarowują mnie swoim mistycyzmem, tylko… komu mogę się z tego zwierzyć? Napiszę na blogu, zanotuję w pamiętniczku, przekażę rodzinie w mailu, ale to już nie to samo, co zdawanie relacji na żywo.

2.       Zabraknie Cię na zdjęciach.
Niestety. Jasne, zawsze możesz mieć ze sobą statyw albo poprosić o zdjęcie kogoś nieznajomego, jednak istnieje szansa, że aparatu więcej nie zobaczysz albo że fotografia ta pozostawi wiele do życzenia. Poza tym, ile razy można kogoś zaczepiać w tym celu?

Co autor miał na myśli?
3.       Gdy dopadnie Cię kryzys, będziesz sam.
Rachunek telefoniczny, na który zapracowałam na początku wyjazdu, mówi sam za siebie. Nawet nie pytaj.

4.       Koszty są większe.
Wypożyczenie auta, grupowe bilety, porcja dania, którą mógłbyś się z kimś podzielić, pokój hotelowy…

5.       Twoje bagaże są taaakie ciężkie.
Biorąc pod uwagę, że nie podróżujesz z samymi ubraniami, musisz targać rzeczy, które mógłbyś rozdzielić między większą liczbę osób. Pasta do zębów czy żel pod prysznic to taki trochę marny przykład, ale ja na przykład woziłam ze sobą… czajnik. Jeśli chodzisz po górach z własnym namiotem, palnikiem i co tam jeszcze potrzebne do przetrwania, to w ogóle strach ważyć plecak.

6.       Czujesz się mniej bezpiecznie, bo tak właśnie jest.
Ten punkt nie potrzebuje chyba większego uzasadniania, szczególnie, jeśli jesteś dziewczyną. Za siebie powiem jednak, że (nie szlajając się po nocach pustymi ulicami) w Pekinie czułam się mimo wszystko bezpiecznie. Może Chińczycy nie straszą swoją posturą, a może nie trafiałam w niebezpieczne miejsca.

7.       Czasem odechciewa Ci się wszystkiego i brakuje osoby, która dałaby Ci kopniaka w cztery litery.
Leżysz na łóżku i rozmyślasz: „Po co właściwie mam tam iść?... Jaki jest sens?... Nie chce mi się… Jest tak rano... Może kiedyś jeszcze tu wrócę, po co iść na Wielki Mur, skoro tam tak wieje? A w ogóle to na pewno będzie dzisiaj padać…” Czasem powinno się zapomnieć o tej „absolutnej wolności”. ;)

Podróżowaliście kiedyś sami? Ciekawa jestem, czy macie na ten temat jakieś inne zdanie. :) Możecie się nim podzielić w komentarzach. A jeśli o mnie chodzi... ZACHĘCAM, by zdobyć się na taką podróż. Szczególnie, jeśli zwyczajnie nie macie się z kim zabrać. Nie warto ograniczać się tylko z tego powodu - trzeba spełniać marzenia!

Ali