Moje relacje

niedziela, 9 lutego 2020

Turystyczne piekiełko Khaosan Road

Dzień 4 cd., Khaosan Road - Bangkok (Tajlandia)

Choć Khaosan Road jest jednym z najpopularniejszych miejsc w Bangkoku, to okazało się, że najwygodniej będzie nam tam dojechać z Sukhumvit nie kolejką MRT, ale autobusem. I świetnie, bo było to też znacząco tańsze rozwiązanie. Wykonanie okazało się mniej łatwe niż przedstawiała nam to mapka Google. Nachodziliśmy się w tę i we w tę w poszukiwaniu nieoznaczonego przystanku w postaci choćby grupy oczekujących pasażerów, ale nic z tego. Kiedy już mieliśmy się poddać, zobaczyliśmy, że oto nadjeżdża nasz autobus! Nie wyglądał, jakby miał zjeżdżać gdziekolwiek na przystanek, ale zaczęliśmy machać łapami i koniec końców jakoś udało nam się wtargnąć do środka.

W Tajlandii nie kasuje się biletów, ale to nie znaczy, że można jeździć za darmo. Tam po prostu są kasjerzy, czy może konduktorzy, którzy pilnują, kto wsiada, i sami pobierają odpowiednią opłatę (9 THB za osobę!). Próbowaliśmy dowiedzieć się od pani kasjerki, czy faktycznie uda nam się dojechać na Khaosan, ale zdolności lingwistyczne obu stron zawiodły, a my postanowiliśmy dać temu przejazdowi szansę. Zasiedliśmy dumnie na miejscach przy silniku i tak oto rozpoczęliśmy wesołą podróż autobusem w bangkokowych korkach, posuwając się ślimaczym tempem (a kolegę powiadomiliśmy o prawdopodobnym spóźnieniu).

Hipnotyzujące światła samochodów
Wysiedliśmy na przystanku, który podpowiadały nam mapy Google i stamtąd ruszyliśmy pieszo na zwiedzanie jednej z najbardziej znanych turystycznych ulic świata. Po drodze, w jednym z miliona 7/11, zakupiliśmy jeszcze Red Bulla, czy może Krating Daeng, bo pod taką nazwą kupić można energetyk, który oryginalnie pochodzi właśnie z Tajlandii. Różni się on jednak od tego, którego znamy z europejskich sklepów. Jest sprzedawany głównie w niewielkich, plastikowych butelekach. W smaku - choć podobny - jest wyczuwalnie słodszy. Najbardziej dziwi jednak to, że napój jest niegazowany (fuj?).

W końcu udało nam się odnaleźć z kolegą. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że jesteśmy posiadaczami pustych brzuchów. Choć mijaliśmy McDonalda (a z ciekawości zajrzałam, czy w menu znajduje się jakaś orientalna pozycja - ale nic mnie nie skusiło), równie zgodnie uznaliśmy, że przebywając na Khaosan Road, należy spożywać street food.

A na Khaosan jest tego mnóstwo. W ogóle wszystkiego jest MNÓSTWO. Turystów, stoisk z badziewiastymi pamiątkami, sklepików z koszulkami z głupawymi napisami i obrazkami, naganiaczy, sprzedawców wątpliwych towarów, klubów, które walczą o klientelę za pomocą głośników, a melodie z nich płynące nieznośnie się przenikają, tak że z muzyką ma to już niewiele wspólnego.


Towarów nie oglądaliśmy z bliska. Rzucałam okiem tu i ówdzie, bo przecież przyjechałam do Tajlandii z lekkim plecakiem i przekonaniem, że ho, ho! tutaj to nakupuję ciuchów i stanę się stuprocentową turystką w luźnych spodniach w słonie. Ale ani asortyment, ani ceny nie przekonywały, by zainteresować się bardziej.

Zapragnęłam jednej rzeczy. Drewnianego żółwia, po którego grzbiecie sunie się patykiem, aby wydobyć odgłos przypominający cykanie świerszczy. Będąc oszczędni od początku podróży, na zakup się nie zdecydowaliśmy, ale nic to - takie cudo widziałam nawet w sklepie muzycznym w rodzinnym mieście.

Kiedy już stwierdziliśmy, że mamy dość przeciskania się w tłumie i nic nowego nie zobaczymy (bo Khaosan to taka zapętlona ulica, ze skopiowanymi widokami, wciąż to samo - jak w starych platformówkach), rozpoczęliśmy poszukiwanie jedzenia. Nie oczekiwaliśmy spektakularnych dań. Wcześniej naczytaliśmy się niepochlebnych opinii o tutejszej (khaosańskiej, nie tajskiej) kuchni, więc i zawiedzeni nie byliśmy, gdy skosztowaliśmy wreszcie naszych makaronowych pad thai. Oczywiście żądni wrażeń turyści mogą spróbować skorpionów i innych karaluchów nabitych na patyk (lub za parę monet zapozować z nimi tylko do zdjęcia imponującego znajomym), ale naszym priorytetem było zaspokojenie głodu. A tak naprawdę to mnie po prostu do aż tak ekstramalnych przeżyć nie ciągnie. :)

Pad thai w smaku nijaki, ale widok miły
Wkrótce potem przeszliśmy na piechotę w okolice naszego noclegu. Tam poszliśmy jeszcze na drinka. Oj, długo się głowiłam, która nazwa najbardziej mi odpowiada, zrobiłam nawet research, żeby wybrać ten odpowiedni. Padło na Mai Tai. I - jak na szczęśliwca, którym jestem, przystało - dostałam zupełnie inny.

W końcu przyszła pora rozstania z kolegą, bo ni stąd, ni zowąd, nagle mi się przypomniało, że nasz lot jest sporo wcześniej, niż nam się wydawało. Trzeba więc było wstać o drugiej czy trzeciej w nocy, a przecież po takim długim dniu należał się prysznic, do tego trzeba było się spakować i... właściwie czy był sens się kłaść?

W drodze do hotelu na Rambuttri próbowaliśmy jeszcze kupić jakieś ubrania, ale sprzedawcy byli nieugięci i w ogóle niechętni do negocjacji. Aż wtem natrafiliśmy jeszcze na sklep odzieżowy jakiegoś sympatycznego Hindusa i upatrzyliśmy tam dwie ładne sukienki. M. wytargował stosunkowo dobrą cenę, chociaż oczywiście nie przestawałam sobie zadawać pytania, czy na pewno potrzebowałam tych ciuchów? Teraz spoiler: jedna okazała się kiepskiej jakości (i uszkodziła się w praniu), druga świetnej. Obie nadal lubię nosić.

Kiedy wróciliśmy do hotelu, o prysznic wcale nie było łatwo. To był jeden z nielicznych noclegów, podczas których zdecydowaliśmy się na pokój ze wspólną łazienką na korytarzu (a przypomnę, że to był wynik ciągu niepomyślnych wydarzeń). Czatowaliśmy więc, nasłuchując pod drzwiami, i zaatakowaliśmy łazienkę, gdy tylko pojawiła się możliwość.

A potem nastał bardzo krótki sen...

czwartek, 2 stycznia 2020

Tajemniczy los Jima Thompsona i piękno, które pozostało - Bangkok

Dzień 4 cd., dom Jima Thompsona i dzielnica Sukhumvit - Bangkok (Tajlandia)

Uroki spaceru nad kanałem Khlong Saen Saeb w Bangkoku są dokładnie takie, jak można się spodziewać - jest klimatycznie, choć czuć specyficzny zapach niekoniecznie czystej wody, na której pędzący tramwaj wodny, niemiłosiernie przy tym hałasując, tworzy całkiem spore fale. Tak - tramwaj się nie guzdrze, jest szybkim środkiem transportu, pozwalającym uniknąć korków, o czym będziemy mieli jeszcze okazję się przekonać. Na pewno nie jest wycieczkowym promem, który można wykorzystać jako sposób zwiedzania, tak jak na przykład bezpłatny prom dla mieszkańców Staten Island w Nowym Jorku.

Kanały w Bangkoku to swoisty mikroklimat
Szybki, ciekawy i tani środek transportu - tramwaj wodny
W drodze do kolejnej atrakcji przechodziliśmy pod mostem czy może pod wiaduktem (pamięć mnie zawodzi) mijaliśmy sklepiki i bary, w których niekoniecznie chcielibyśmy stołować - ale jednak ludzie coś tam jedli i żyli, więc może okazaliśmy się tylko uprzedzonymi Europejczykami. Przechodziliśmy również obok ołtarzyka, stanowiącego częsty widok w tym kraju, który na naszych białych twarzach wywoływał uśmiech, ale dla Tajów jest czymś normalnym, jak dla nas krzyż na rozstaju dróg lub figurka Maryi od mało utalentowanego rzeźbiarza.

Mieszkańcy dobrze wiedzą, czego chcą lokalne bóstwa w tym upale - gazowanych napojów
Po niedługiej przechadzce dotarliśmy do celu - zadbanej ulicy, dochodzącej do kanału, przy której mieścił się dom Jima Thompsona. Któż to taki? Nie chodzi o pisarza o tym samym imieniu i nazwisku, tylko o amerykańskiego weterana, który zakochał się w Tajlandii i po II wojnie światowej osiadł tu na stałe. Miał pomysł, zapał i talent do biznesu, dzięki którym wzbogacił się na eksporcie jedwabiu tkanego tradycyjnymi metodami. Robił to z sercem i z szacunkiem dla tajskiej kultury, co doskonale widać w tym wszystkim, co po sobie zostawił - zabytkowych zbiorach (najstarsze dzieła sięgają VI-VII w. n.e.), egzotycznym ogrodzie, a przede wszystkim architekturze domostwa. Składa się na nie kilka drewnianych budynków, które nie zostały tu wybudowane, a przetransportowane i wzajemnie połączone.

Kompleks siedmiu połączonych ze sobą tradycyjnych chat
Bajeczne kolory jedwabiu
Niepozorny proces powstawania efektownych materiałów
Z Jimem H.W. Thompsonem, zwanym "Królem Tajskiego Jedwabiu", łączą się teorie spiskowe, szpiegowskie historie i najsmutniejsza z tajemnic - zaginięcia podczas wakacji w Malezji w 1967 roku. Ciała mężczyzny nigdy nie odnaleziono pomimo przeprowadzonej akcji poszukiwawczej. Pozostało jednak piękno, które wokół siebie zgromadził, a którym opiekuje się teraz fundacja jego imienia.

Zabytkowy ryt i waza ze zbiorów
Też macie skojarzenia z naszymi szopkami?
Dom można zwiedzać za 200 bahtów (nieco ponad 20 zł) i tylko w zorganizowanej formie. Plecaki, torby i saszetki/nerki (sic!) trzeba zostawić w szafkach. Można wziąć ze sobą aparat, jednak zdjęcia i filmowanie we wnętrzu budynków są niedozwolone (bardzo przykra sprawa). Co więcej, trzeba zdjąć buty (a zapachy przy półkach z pozostawionym obuwiem są średnio znośne). Wycieczka trwa około 45 minut, a dobrze poinformowanej i sympatycznej przewodniczce (nie wiem, czy byli w gronie przewodników panowie) można zadawać pytania.

Pracownicy i pracownice noszą tajskie ubiory
Mina pracownika wskazuje, że chyba wyczuł przekręt - zdjęć nie robimy!
W ogrodzie nie czuć, że to centrum Bangkoku
Po wszystkim (lub przed) można udać się do kawiarni lub zaopatrzyć w sklepie z pamiątkami. My nie ryzykowaliśmy. Tanio na pewno nie jest, a tylko serduszko zaboli na widok pięknego, jedwabnego szala.
Dom Jima Thompsona to punkt zdecydowanie warty odwiedzenia na mapie Bangkoku. Panuje tu wyjątkowa atmosfera - można sobie spróbować wyobrazić, jak cudownie musiało tu być w latach 50.!

Magiczna atmosfera miejsca urzeka
Otoczenie cieszy oko barwami

Po zwiedzaniu wybraliśmy się na americano w losowym, ale klimatyzowanym miejscu, po czym rozstaliśmy się z kolegą, umawiając na wieczór. Sami ruszyliśmy na dalsze poznawanie miasta - tym razem jego nowoczesnej odsłony, czyli Sukhumvit (filmik w poprzednim poście). Wysiada się na stacji MRT wśród plątaniny wiaduktów. Trafiliśmy na doskonały moment, kiedy Tajlandczycy przystanęli na czas wysłuchania hymnu narodowego. Nikt nie śmiał drgnąć, a jednak nie wszyscy odłożyli telefony. Gdy tylko melodia ucichła, wszyscy podążyli w obranych wcześniej kierunkach, jak gdyby nigdy nic. Bo tak właśnie dzieje się w miejscach publicznych każdego dnia o godzinie 8 i 18.

Przy stacji Sukhumvit MRT

To w Sukhumvit znajduje się wielkie centrum handlowe Terminal 21 i dzielnica (a właściwie ulica) czerwonych latarni - Soi Cowboy. Pierwszego nie odwiedziliśmy, bo i po co, a drugiego też nie z powodu moich delikatnych obiekcji, czyli niechęci do oglądania podstarzałych zachodnich turystów z tajskimi nastolatkami u boku (sławetne ping-pongowe show też nie trafia w moje gusta). Być może umknął nam tutejszy folklor, lecz wystarczyło nam, że pokręciliśmy się po okolicy wśród pnących się w górę wieżowców, naoglądaliśmy się niekończących się sznurów pojazdów - po jednej stronie migoczących światłami w kolorze żółci i bieli, po drugiej czerwieni - i zjedliśmy pysznego ananasa, którego kawałki nadziewaliśmy na patyk.

Widok zza szyby - tajskie kontrasty
Gdzie nie spojrzeć - wieżowce
Tysiące czerwonych światełek
Mniej czuć tam klimat Mega-City One z Dredda, ale nadal wydawał się to świat przyszłości. Na nas przyszedł jednak czas i trzeba było znaleźć transport do niegdysiejszej mekki hippisów.


Przydatne informacje:
Atrakcje:
- Dom Jima Thompsona (200 THB; 9-18)