Moje relacje

sobota, 21 czerwca 2014

Hop-siup i... bęc w Ameryce!

Dot. 17.06.2014.

No to zaniedbałam sprawę, bo historia z Chin dopiero co się zaczęła, a... ja już w Stanach. Polskim poniedziałkowym popołudniem opuściłam dom rodzinny, by po prawie czterdziestu - nieomal bezsennych godzinach zakończyć podróż na campie w Massachussets. Czuję się w obowiązku "chwilowej" zmiany tematyki bloga na bardziej aktualną.

Toteż, tak, więc, zaczynając. Z mojego miasta do Warszawy (skąd miałam odlot) pociągi jeżdżą niestety na tyle niefortunnie, że po 8 godzinach jazdy i szybkim kursie koleją miejską na Okęcie, musiałam na lotnisku czatować przez całą noc, tj. od ok. 23 do otwarcia Check-Inu Air France o 4.30 lub - jak kto uważa - wylotu o 6.40.

Lotnisko nocną porą robi się klimatyczne

Generalnie wszystko poszło okej i wylądowaliśmy w Paryżu, gdzie koczowaliśmy kolejne 4 godziny. Francuskie lotnisko w pierwszym wrażeniu było takie-se, jednak fotele, kanapy, sklepy Prady i Chanel (do których, tak naprawdę, nawet się nie zbliżyłam) oraz... toalety mnie do siebie przekonały.

Paryskie kramy

Następny lot - 8 godzin - już do lotniska docelowego w Nowym Jorku, (nie)stety nie JFK. Choć może Newark jest o tyle lepsze, że nie męczy i nie szokuje ogromem. Sam lot przebiegł dość pomyślnie, choć nieco trzęsło, a obniżanie lotu nigdy nie jest dla mnie przyjemnym doświadczeniem. Delta spisała się bardzo dobrze, jedna z czarnoskórych stewardess zdobyła uśmiechem i obyciem moje serce.

Delta Paris-NY

Na jedzenie wybrałam sobie hindu i to, czy był dobry, zależy od gustu. Dla mnie był całkiem w porządku. Ryż z kminkiem + czerwona, ostra papka z serem Paneer + zielona, łagodna papka ze szpinaku (?) + sałatka z surowych warzyw + bułeczka + margaryna + ser Cheddar (jak dla mnie oszukany) + ciasteczka + krakersy + sałatka owocowa. To pierwsze danie. Drugie mniej okazałe, bo bułka z grillowanymi warzywami i winogrona. Do tego oczywiście przekąski w postaci precli i orzeszków oraz napoje ciepłe, zimne, alkohole (z których białe wino upodobał sobie mój siedzeniowy towarzysz Serb).
Rozrywka też całkiem, całkiem. Każdy ma własny ekran i duży wybór filmów, jakaś muzyka, seriale i... płatne HBO. 2$ za odcinek. Hm. Ja po średnim "Her", na którym zasypiałam co i rusz, wybrałam dość kiepsko, bo nie radosną komedyjkę, a dramat "Philomena" ("Tajemnice Filomeny"), który ścisnął mi serce - więc, oczywiście, każdemu polecam.
Dodatkowo dostaliśmy po podusi, kocyku, słuchawkach, opasce na oczy i zatyczkach do uszu. Słuchawki oczywiście podłączyć można swoje, opaska się przydaje, tak samo kocy, bo czasem klima nieźle daje.

Pierwsze oznaki amerykańskiego lądu. To zdziwienie, kiedy patrzy się na elektroniczną mapkę i widzi Sydney...

No dobrze, przejdźmy dalej. Wylądowaliśmy całą ekipą i odebrała nas jedna z szefowych, wsadziła do autokaru i po prawie 4 godzinach drogi (kooorki na autostradzie) wylądowaliśmy na campie, zostaliśmy gorąco powitani i nakarmieni... zimną pizzą. Cóż, trochę pobłądziliśmy po drodze. Potem do domków - mój, oczywiście, najdalszy, prysznic i spać.

Miasteczko widziane z autokaru, zaczyna się robić amerykańsko

I na tym skończę na teraz moją opowieść. A co.

wtorek, 20 maja 2014

"Paszport ważny na wszystkie kraje świata", czyli wiza amerykańska J-1 i B-2 oraz chińska F

U każdego niedzielnego blogera przychodzi taki moment, gdy leń bierze górę i notki przestają się pojawiać... mówiłam sobie: mam teraz ważne obowiązki, ale jak dostanę wizę, to opiszę tę sprawę. Dostałam ją prawie 2 miesiące temu, potem dostał ją mój M... i nic. Kwintesencja prokrastynacji.

Oto jednak jestem i piszę! W dzisiejszej notce chciałabym troszeczkę sięgnąć tematu wiz, które ładnie prezentują się w moim paszporcie. Zaczniemy od tej starszej, choć - prawdę mówiąc - pamięć już mi szwankuje, więc będę posiłkować się mailem, którego wysyłałam do dziewczyny zainteresowanej podobnym wyjazdem.


WIZA CHIŃSKA KAT. F

Bo taką właśnie dostałam w ramach wyjazdu na wolontariat organizowany przez międzynarodową organizację studencką. Nie wiem, czy nadal wygląda to tak samo - strona chińskiej ambasady zasiała we mnie zwątpienie. Oto fragment wspomnianego maila [uwagi w kwadratowych nawiasach pisane kursywą to moje dzisiejsze wtrącenia]:

"Z wizą nie ma żadnych problemów. Ze sobą wziąć wystarczy wydrukowany list zapraszający [wystawiony przez chiński komitet organizacji, w którym wyjaśnione było, czym będę się zajmować itp.], wypełniony wniosek wizowy ze zdjęciem [wydaje się, że mniej traumatyczny niż ten do USA, bo jakoś nie mam związanych z nim wspomnień] i paszport (który trzeba zostawić w ambasadzie Chin na czas wyrabiania). Powinno to zająć do ok. tygodnia [aczkolwiek ja miałam chyba tryb przyśpieszony - płaci się trochę więcej]. Na ogół rzecz odbywa się bez żadnej rozmowy.

Jeśli chciałabyś pojechać w międzyczasie do Hong Kongu, to niestety potrzebna jest wiza dwukrotna, czy dwuwjazdowa - jak zwał, tak zwał. Wtedy być może potrzebna będzie rozmowa. Typ wizy dobierają oni sami, Ty musisz tylko zaznaczyć cel wizyty. Musisz określić, na ile dni potrzebujesz wizę.

W teorii musisz mieć już zakupiony bilet lotniczy (bodajże w obie strony) i np. rezerwację hotelu (w Twoim przypadku wystarczy IL [invitation letter] z informacją, gdzie będziesz mieszkać i że masz to
zapewnione).

Wpłaty dokonuje się na konto bankowe, gotówką nie przyjmują [w moim przypadku było to chyba ok. 120 zł]. Przy składaniu dokumentów dostaniesz nr konta.

Bądź pod ambasadą [konsulatem?] z godzinkę wcześniej, żeby się ustawić w kolejce. Ja już nie pamiętam, w który dzień tygodnia byłam, ale jak obszukasz fora to powinnaś znaleźć jakąś radę, kiedy najlepiej się wybrać. Podobno czasem zdarza się nie zdążyć (nie mają długiego dnia pracy). Ja od czasu przyjścia załatwiłam sprawę w ok. 2 godziny.

Nie musisz też osobiście odbierać wizy. Przynajmniej mi odebrała siostra chłopaka, bez żadnego upoważnienia, miała chyba tylko taki kwitek, który dostałam przy oddawaniu dokumentów."

Nie gwarantuję, że informacje te są nadal stuprocentowo aktualne - wyjeżdżałam w końcu parę lat temu. Wizyta wizowa odbywa się jednak dość sprawnie, a fakt, że trzeba mieć przy sobie bilet lotniczy, może służyć za dowód tego, że otrzymanie wizy nie jest problematyczne. ;)

Chińskie znaczki i Wielki Mur


A teraz temat bardziej aktualny, czyli...

WIZA AMERYKAŃSKA J-1 (WYMIANA KULTURALNA)


Tak naprawdę, jeśli wyjeżdżacie na campa, organizacja, z którą jedziecie, poda Wam wszystkie informacje. Pokrótce wygląda jednak to tak:
- dostajemy się na campa (ten radosny proces opiszę w innej notce),
- od organizacji dostajemy potrzebne informacje, które trzeba będzie wpisać we wniosku wizowym, np. numer programu, po czym dostajemy "zielone światełko" do rozpoczęcia procesu wizowego,
- wypełniamy wniosek on-line - uwaga! - zarezerwujmy na ten cel 2-3 godziny; może trochę przesadzam, ale uzupełniania jest naprawdę dużo; musimy podać namiar na kogoś, kto potwierdzi, kim jesteśmy,
- koniecznie należy pamiętać o spisaniu numeru naszego wniosku, bo to będzie potrzebne do płatności albo wznowienia sesji (ta wygasa po dość krótkim czasie, więc warto na bieżąco zapisywać postępy),
- musimy się przygotować na masę kontrowersyjnych pytań: czy jesteśmy terrorystami, czy się prostytuowaliśmy, czy jedziemy handlować ludźmi itp. - cóż, liczę na to, że wszyscy są krystalicznie szczerzy i nie wpuszczą ze mną do USA nikogo niepożądanego :),
- zdjęcia online podobno nie trzeba dodawać, bo i tak skanują je w samym konsulacie - tzn. trzeba "spróbować" (dodajemy byle jakie zdjęcie i jest ono odrzucane jako niezgodne z wymogami), a potem i tak przechodzimy do kolejnego kroku; ja nie ryzykowałam i wstawiłam prawidłowe zdjęcie
- po wypełnieniu wniosku zapisujemy confirmation page i przechodzimy na inną stronę internetową, na której znów musimy wpisać parę informacji i mamy wreszcie możliwość zapłaty; ja płaciłam kartą elektroniczną, bo tak było mi najwygodniej i od razu miałam ściągniętą dokładną kwotę, wiem jednak, że pieniądze można wpłacić np. w oddziale banku (konkretnego - należy to sprawdzić); wyniosło mnie to prawie 500 zł (olaboga!),
- koniecznie należy spisać tzw. receipt number, który dostajemy po opłaceniu wniosku wizowego i który umożliwia nam umówienie spotkania wizowego, ale...
- ...ale nie powinniśmy korzystać z możliwości serwisu i umawiać tego spotkania indywidualnie, bo jeśli jedziemy na campa, idziemy na rozmowę grupową i termin umawiany jest przez nasza organizację.

Rozmowa wizowa:
- po podaniu naszej organizacji numeru wniosku, receipt number itd. dostajemy nasz termin i jedziemy (Warszawa, Kraków - nie wiem, czy gdzieś jeszcze, chyba, że siedzimy za granicą, to mamy możliwość odbycia rozmowy w tamtym kraju),
- najprawdopodobniej spotykamy się pod konsulatem z naszą grupą kilkanaście minut przed naszym terminem, bo inaczej mogą nas pogonić - Amerykanie nie lubią, kiedy ktoś im się kręci w pobliżu,
- uwaga! na teren konsulatu nie wniesiemy ani nic elektronicznego (w tym telefonu), ani żadnych torebek, toreb, plecaków - te musimy gdzieś zostawić; i tu śmieszne rozwiązanie: zostawiamy je po drugiej stronie ulicy u fotografa lub w firmie pomagającej w wypełnieniu wniosku (pff!) za opłatą 5-10 zł,
- wchodzimy, przechodzimy przez bramkę ochroniarzy, podpisujemy się na DS-2019 i ustawiamy się w kolejce,
- pochodzimy do pierwszego okienka, gdzie pani pobiera nam odciski palców (wszystkich!) i skanuje zdjęcie,
- podobno należy mieć ze sobą confirmation page, dowód zapłaty i receipt number - ode mnie chcieli tylko conf page; paszport wysyłałam wcześniej organizacji, więc oni przynieśli mi go do konsulatu,
- z pierwszego okienka pobieramy wydrukowany numerek i idziemy usiąść w poczekalni, czekając aż wyświetli się nasz numerek wraz z numerem okienka, do którego mamy podejść,
- podchodzimy do konsula i odbywamy naszą długo wyczekiwaną rozmowę, która - wbrew pozorom - jest przyjemną formalnością; konsul może spytać nas o nasze prawa, numery alarmowe, adres campu, naszą pozycję na nim, studia, plany poUSA-owe... wszystko, czego właściwie można by się spodziewać; rozmowa oczywiście odbywa się w języku angielskim i kiedy rozpoczniecie wesołym "Hello" z uśmiechem na ustach, najprawdopodobniej usłyszycie sławne: "Hello, how are you?" :)
- jeśli nie dostaniecie paszportu z powrotem - hurra! otrzymacie swoją wizę po kilku dniach :) Za darmo - do wybranego oddziału TNT, za opłatą - kurierem do domu; w paszporcie mamy wpiętego DS-2019 i informacje o naszej wizie - lepiej nie wyrywać. ;)

Trochę roboty z tym jest, a na koniec okazuje się, że rozmowa to najprzyjemniejszy etap wnioskowania o wizę. To, co wklejają nam do paszportu, to jednakowoż dopiero promesa wizowa - właściwą wizę wbija nam urzędnik na amerykańskim lotnisku. Nie należy się przejmować tym, że data będzie taka sama, jak kończąca nasz okres pracy - mamy potem 30 dni na podróżowanie.

Zdjęcia jak z więziennych kronik... krzywdzące wymogi :(

Podobnie w sumie wygląda sprawa wizy turystycznej...

WIZA AMERYKAŃSKA B-2 (TURYSTYCZNA)

- zaczynamy od wypełnienia wniosku,
- musimy tam podać swoje miejsce pobytu w USA - może to być dowolny hotel, nawet taki, którego na oczy nie zobaczymy, tam też możemy podać namiar na nas... był też punkt dot. jakiejś osoby z USA - tutaj też chyba nie trzeba zbyt wiele myśleć, ale M., który o wizę się ubiegał, mógł akurat podać naszą znajomą-znajomej :),
- opłata również ok. 500 zł i odbywa się to podobnie jak w J-1, ale...
- ...ale tym razem możemy przejść w tym drugim serwisie (tam, gdzie odbywa się płatność) do umówienia spotkania - terminy są naprawdę mnogie i dość szybko, bodajże max. tydzień od płatności,
- stawiamy się pod konsulatem chwilkę przed umówionym spotkaniem - M. był kilkanaście minut wcześniej i od razu go wpuścili (bez torby itp., ale telefon zostawił już u ochroniarzy),
- należy mieć paszport, confirmation page z wniosku, potwierdzenie opłaty, receipt number - o który, oczywiście, i tak nie proszą, bo skoro umówiono spotkanie, to znaczy, że delikwent musiał zapłacić ;),
- rozmowa może być nieco trudniejsza niż "campowa", jednak u M. wszystko poszło gładko, nawet pomimo trudnej sytuacji - koniec studiów, brak pracy; wyśpiewał całą prawdę jak z nut i nie miał najmniejszych problemów, więc moja rada: bądźcie szczerzy, uśmiechajcie się, nie kręćcie; jeśli nie czujecie się dobrzy w angielskim - używajcie polskiego; spotykałam się z różnymi poradami typu: ubierz się w garniaka, nie mów za dużo, rozmawiaj po angielsku, weź wszystko, co udowodni Twój związek z Polską (dowód rejestracyjny pojazdu, wyciągi z konta - to akurat, żeby udowodnić posiadane środki), a w ogóle to padnij na twarz i błagaj o wizę... strzeżonego Pan Bóg strzeże, ale różnie bywa - czasem ktoś, kto niby nie ma szans, dostaje wizę bezproblemowo (M. na 10 lat), innym razem ojciec z wielką firmą jej nie dostaje... trzeba iść i próbować, ot co,
- znowuż, odsyłają paszport do TNT lub kurierem i wpiętą radosną informacją, że nie mamy gwarancji wjazdu na teren USA.

Jeśli jedziemy turystycznie, nie kupujmy biletów lotniczych przed otrzymaniem wizy! Nigdy nie wiadomo, a szkoda być do tyłu z całkiem niezłą sumką pieniędzy...


Troszkę to wszystko bardziej skomplikowane niż w przypadku Chin, troszkę więcej (niepotrzebnego) stresu, no i sporo pieniędzy za samo rozpatrzenie wniosku (jeśli wizy nie dostaniemy, 500 zł i tak przepada), nie wspominając o złości, jaka bierze przy jego wypełnianiu, ale... koniec końców, chyba warto. :)

Powodzenia, wizowicze!

środa, 26 lutego 2014

"There's no hope for Hope", czyli o języku wspólnym z orientacją odmienną

Wypis z pamiętniczka [tekst kursywą w kwadratowych nawiasach to moje dzisiejsze wtrącenia]:
10.11.2011. godz. 9:40 cd.

Dwie rzeczy dotyczące mojego telefonu wyszły na jaw. Pierwsza, to, że telefon nie był z drugiej ręki, jak na początku myślałam, więc cena 160 RMB to nie była tragedia. Po drugie, to żadna Nokia, tylko – uwaga – NDRIA. Nie wiem, jak wcześniej mogłam tego nie zauważyć. [Szybko okazało się, że jakość adekwatna do nazwy…]

Cudeńko w świecie technologii, czyli dziecko firmy krzak.
Teraz rozważam też kupno aparatu cyfrowego. Za 80 RMB można tu mieć oryginalnego CASIO (a przynajmniej Mari się poszczęściło), którego ładowanie starcza na bardzo długo, który jest mały i poręczny, a – co najważniejsze – robi lepsze zdjęcia niż przywieziony przeze mnie. [Nie znalazłam, nie kupiłam i nie poprawiłam jakości zdjęć. Ale chęci były!]
Niedługo chyba wybiorę się do bankomatu, co jednak nie jest taką prostą sprawą. Nie samo znalezienie, ale skorzystanie, bo wszystkie one mają jakieś problemy z czytaniem karty, wypłacaniem pieniędzy, działaniem w ogóle. Muszę też dowiedzieć się, jak doładować kartę do telefonu i do transportu publicznego. [Karty do telefonu doładowywać się nie nauczyłam, za to z transportem radziłam sobie całkiem nieźle. Podchodziłam do okienka z urzędującą tam panią, kładłam kartę i banknot. Zazwyczaj zadawała pytanie, które w 90% przypadków dotyczyło tego, czy chcę załadować za całą kwotę, a przynajmniej taką mam nadzieję… bo po prostu kiwałam głową.]

Widok z okna za dnia. Proszę zwrócić uwagę na sprytny sposób przechowywania rupieci,
których nikt już nie chce, ale może kiedyś, za sto lat się przydadzą: na dachu przecież ich nie widać!
W tle kampus studencki.
W drodze powrotnej nasza (tj. moja) nowa koleżanka wzięła nas do baru z muzułmańskim jedzeniem. Muszę przyznać, że było BARDZO smacznie. Jedno z dań było dość ostre [gram twardzielkę – tak naprawdę to mi nos przetkało…], smażone ziemniaki niespecjalne, za to mini-naleśniczki zrobione z tofu, w które pakowało się wołowinę przyrządzoną troszkę na słodko – ciekawe [do tej pory tęsknię… to było bezpieczne danie, które wszędzie smakowało pysznie]. Jeżeli nie będę potrafiła przystosować się do chińskiego jedzenia, to jest to jakaś alternatywa [to była najsłuszniejsza opcja, a nie alternatywa, ot co]. Wczoraj żadnych rewolucji żołądkowych nie było, więc zaczynam zastanawiać się nad kupnem chińskiego dania smażonego. Przed chwilą też poczęstowano mnie malutkimi jabłuszkami (na 100% umytymi, uff) i chyba nadszedł czas na troszeczkę większe ryzyko gastronomiczne.

A tutaj noc. Okno i schody po lewej prowadzą do pizzerii, neon po prawej daje znać o jakiejś restauracyjce.
Chyba nawet tam nie jadłam, za to często kupowałam owoce na stoisku przy tych białych drzwiach.
Ludzi na ulicy po zmierzchu nie brak, zmienia się to dopiero gdzieś po 22.

Wczoraj żegnać Mari przyszło parę osób. Sunny, jakaś druga Chinka, później najlepszy przyjaciel Gruzinki, czyli gej (to słowo-klucz w przypadku jego osoby) Gaby z kolegą, którego imienia nie pamiętam, natomiast wydało mi się żeńskie. Gaby okazał się być połączeniem geja z „Glee” i ekstrawaganckiej projektantki mody z „Seksu w wielkim mieście”, z odcinka, w którym Carrie robi za modelkę [jeśli komuś coś to mówi, bo dla mnie ten opis jest wyjątkowo trafny ;)]. Jakimś cudem jego zniewieściałe zachowanie i ciągłe „What the fuck?!” nie drażniły. Chłopak (o którym wszyscy mówią „she”, „her”, „sister” itd.) sprawiał wrażenie unikatu, z którym warto się poznać i z którym już znalazłam wspólny język, a to głównie dzięki podobnemu poczuciu humoru. Hitem wieczoru okazało się moje smutne stwierdzenie, że „there is no hope for Hope”… rozmowy i imprezy z nim („nią”? ;)) na pewno będą niezapomniane.
Pożegnania Mari ze znajomymi pełne były prezentów i wzruszeń. Może też mi się tak uda. :) Ale – żeby nie było, że nie – ja też dostałam w prezencie trzy sztuki chińskich łakoci w różnych smakach, do których jeszcze nie umiem się ustosunkować. To coś ma konsystencję przypominającą galaretkę z dżemu i jest ani słodkie, ani niesłodkie. [To co to za słodycze niby? :( ]
Wracając do Mari, samolot miała z rana, więc wstała przede mną. Coś mignęła mi przed oczami parę razy, ale wyszła bez budzenia mnie... napisałam do niej SMSa z żalem, więc nasze pożegnanie było niestety telefoniczne. Dobrze chociaż, że razem z innymi nagrałam jej się na aparacie, tak jak prosiła – zapamięta mnie. Jako ochrypłą, chorą Polkę.

cdn.

Ali 

środa, 12 lutego 2014

First lesson i wanta-wanta


Wypis z pamiętniczka [tekst kursywą w kwadratowych nawiasach to moje dzisiejsze wtrącenia]:

10.11.2011. godz. 9:40

Wczoraj miałam swoją pierwszą lekcję w szkole. Troszkę niefortunnie, bo nieco bolało mnie gardło, a głośne mówienie do dzieci (do którego dołożyłam później rozmowy na bazarze) zaowocowało chrypką taką, że dziś prawie wcale nie mówię. Chyba muszę zamknąć gębę na kłódkę i przeczekać [tak, marzycielko, musiałabyś czekać kolejne kilka tygodni...], jako, że wypada się trochę ogarnąć na lekcje w weekend. Dopada mnie choroba nauczycielska ;)
Jeśli chodzi o dzieci, są słodkie. Przeurocze, skore do współpracy i nauki, grzeczne. [Ej, serio? Ja to pisałam?] Jednak nie wróżę im umiejętności posługiwania się angielskim z prostego powodu. Być może pamiętają dużo pojedynczych słówek, których nauka polega na powtarzaniu ich za nauczycielem, ale w życiu nie uklecą zdania, skoro nawet nauczycielka potrafi po angielsku tyle, co [powstrzymałam się od barwnych porównań, żeby nikogo nie obrazić] nic.

Jedna z moich uroczych klas. W tej szkole te dzieciaki były moimi najstarszymi
i rzeczywiście były (na swój sposób) kochane. Tak, wiem, jakość zdjęcia oszałamia.
Ich „homework” to pisanie po kilka razy słów, ewentualnie strasznie skomplikowanego „play the violin”. Czuję, że nie jestem w stanie wiele zmienić, bo dzieciom nie uda się nic bardziej złożonego wytłumaczyć, chyba, że ich własnym językiem, a nauczycielka i tak nie zrozumie, co chcę im przekazać. Nasza lekcja wyglądała więc tak, że wzięłam w ręce podręcznik i czytałam historyjki, zaś dzieci je powtarzały. [Mają tam MANIĘ powtarzania na lekcjach, wszystkiego. To jest dobre dopóty, dopóki nie staje się bezmyślne.] Potem zapisywałam słowa na tablicy i maluchy je literowały. Następnie pokazywałam np. na drzwi i uczniowie je nazywali. Idealnie 40 minut na unit. [Długie 40 minut…]

A teraz: sukces! Jestem uratowana! Udało mi się przenieść z odciętej od świata szkoły na „dwory” (biedny rym, ale zawsze), tj. do biura organizacji. Chociaż panuje tu przenikliwy chłód, jest brudno, spłuczka nie działa i strach wejść do budynku (aczkolwiek wczoraj pan naprawił światło na klatce schodowej i to już coś), to znajduje się w pobliżu kampusu studenckiego. To oznacza bliskość metra (10 minut na piechotę), sklepów, barów, internetu, ale przede wszystkim moich znajomych. Może jednak nie oszaleję. Z tego co wiem, najgorszym aspektem mieszkania tutaj jest prysznic publiczny w formie zbiorowej sali [okej, potem dowiedziałam się, że to łaźnia na kampusie], lecz przynajmniej są kabiny [czyt. ścianki z blachy, zasłaniające od pupy w górę]. Plus jest taki, że ludzie z organizacji pożyczają kartę i prysznic jest darmowy. [Dla mnie, przynajmniej.] Nie wiem, jak daleko on jest, ale wiem, że nie ma suszarek. W ogóle po powrocie do Polski chyba będę musiała ogolić się na łyso, gdyż wszystkie pekińskie czynniki niszczą włosy o-krop-nie. [Uff, włosy mi się jednak ostały! A bok wygoliłam dopiero po ok. dwóch latach od powrotu ;)]

Aha.
Taksówkę z podstawówki złapałam oczywiście z Hope, a jej starszy uczeń niósł mój bagaż. Aż żal mi było patrzeć, bo kółeczka w torbie się zepsuły i niósł ją na plecach. [W sumie teraz brzmi to zabawnie…] Wskutek nieporozumienia (z mojej strony, o dziwo) dotarłam pod biuro, kiedy nikogo tam nie było. Szybko jednak pojawiła się Sunny, urywając się z nudnych zajęć polegających na powtarzaniu tego, co „powie” komputer (hę?), ale tylko po to, aby dotrzymać mi towarzystwa w staniu pod drzwiami. Klucz do biura okazał się produktem deficytowym.
Dobrze nam się rozmawiało. Dowiedziałam się, że rodzice chcą wybrać jej męża, na co ona się nie chce zgodzić; że chciała jechać do Paryża na rok studiów, ale jej nie pozwolono; że chętnie przyjechałaby do Polski na praktykę. Fajna dziewczyna mówiąca dobrze po angielsku to było to, czego mi było trzeba.
Kiedy Gruzinka Mari przyszła nam z pomocą, Sunny się ulotniła, natomiast przyprowadzona została spoza-organizacyjna Chinka (choć będąc z mniejszości narodowej [Ujgurzy] o zupełnie odmiennej, muzułmańskiej kulturze i innym języku, wcale się za Chinkę nie uważa) o wdzięcznym imieniu Rushar (czyt. Roh-sar). Ładniejsza od innych kobiet w tym mieście (i dużo wyższa, w tym ode mnie), o nieco odmiennej urodzie, od razu wydała mi się być kimś nie stąd. Kolejny przykład bezinteresownej pomocy, przyjacielskości i skromności. [Ruhsar przyjechała potem do mojego rodzinnego miasta. Naprawdę miła dziewczyna.]

Pierwszy raz zobaczyłam metro. Jest dobrze zorganizowane, zamiast biletów można mieć tę samą kartę, co do autobusów (coś jak londyński „oyster”). Gorzej, że poruszanie się metrem nie jest wcale takie szybkie, stacje są czasem bardzo od siebie oddalone i za każdym razem musisz prześwietlać swoją torbę jak na lotnisku. Może jest trochę gorąco, ale tragedii nie ma.
Jedna z najbardziej uczęszczanych tras, choć jeszcze tego nie widać. Metro jeździ na tej linii w kółko,
przejeżdża między innymi pod placem Tian'anmen.
Jako, że był to ostatni dzień Mari w Chinach, poszłyśmy na bazar znajdujący się w kilkupiętrowym budynku, czyli „Silk Market”. Ciężko się z Gruzinką robiło zakupy, oj ciężko. Szukała czarnej torebki, tylko, że każda czarna torebka była dla niej... brzydka. To samo z butami. Czego odmówić jej nie mogę, to że niezła z niej negocjatorka cen, tak samo jak Rushar.
Negocjacje to świetna sprawa, choć nie wiem, czy będzie mnie to bawić za każdym razem. Do tej pory zastanawiam się, co takiego nawijała nasza Chinka, lecz jej rozmowy ze sprzedawcami śmieszyły mnie niezmiernie.

I tu pojawia się zaleta bazarów: sprzedawcy mówią po angielsku. Zaczepiają Cię słowami: „looka-looka” i „lady, bag!”. Kiedy tylko na coś spojrzysz, słyszysz: „which one do you want?”, „wanta-wanta?”.  A jeśli Ty już coś wanta, to „how many?”. Oprócz słownych zaczepek, sprzedawcy stoją w przejściu, wystawiają ręce z ulotkami, zachodzą drogę. Ich ceny są kosmiczne. Czasem, kiedy wywrócisz oczami, sami spytają: „What is your price?”. Myślę, że to będzie mój największy problem - nie umiem wyceniać przedmiotów.  Czasem z kolei cena wydaje mi się już tak niska, że wstyd się targować, a okazuje się, że jeszcze 5-10 yuanów spokojnie można zejść.
Drugim językiem, który niektórzy sprzedawcy znają, jest rosyjski. W ogóle bazar i dzielnica, w której się znajduje, była pierwszym miejscem, gdzie zobaczyłam nie-Chińczyków. Byli ludzie z krajów anglojęzycznych, Murzyni, Hindusi, Rosjanie i kto ich tam jeszcze wie. W dzielnicach, do których trafiam z okazji zamieszkania lub pracy, nie ma ich wcale, co jest nieco śmieszne [ew. irytujące], bo skutkuje tym, że ludzie się za mną oglądają jakbym była gwiazdą pop.
Co do zdolności lingwistycznych sprzedawców, to nawet zdarzyło mi się usłyszeć krzyczane za kimś „Amigo, amigo!” i próby nawiązania kontaktu po hiszpańsku. To się chwali. Gorzej, że krzyczenie za kimś może trwać naprawdę długo. Idziesz, idziesz i dalej słyszysz kolejne ceny, nawoływanie do powrotu i tak dalej. W pewien sposób zabawne, ale tylko na krótszą metę.
Niektóre rzeczy na targu można wytargować po naprawdę niskich cenach. Są to wszelkiego rodzaju pamiątki i ozdóbki. Natomiast – szok i niedowierzanie – buty są droższe niż w Polsce! Oczywiście można tu kupić Dolce&Gabana, Tiffany'ego i wszystkie inne znane  marki. Towary wielce „oryginalne”. Czasem mijałam rzeczy, które koniecznie chciałabym kupić i w głowie już robiłam porządku w moim bagażu, by móc wszystko wziąć. Już czuję, że będzie ciężko. [Było – czajnik się nie zmieścił! :(]

<3
Wczoraj moim największym pragnieniem było zakupienie czajnika elektrycznego. Udało mi się, już sama nie wiem za ile. Oczywiście cena wyjściowa była taka, że odwróciłyśmy się na pięcie, ale sprzedawczyni poszła po rozum do głowy i spuściła nam ją do troszkę rozsądniejszej (80 RMB?) kwoty, a zakup jest kompletnie trafiony. Żegnaj, lodowata kranówo!

cdn.

Ali 

czwartek, 30 stycznia 2014

USA po cichu się skrada...

Tak, jak mam wspomniane w tekście "O mnie", blog powstał z myślą o moim wyjeździe do USA. Póki piszę o wyprawie do Chin, nie będę się nad tym tematem szczególnie rozwodziła, tym bardziej, że tak długo, jak długo nie dostanę wizy, fatalistycznie sądzę, że lepiej nie wyprzedzać faktów. ;)

Mimo to - jako, że pewne kroki są poczynione (JEŚLI wyjadę, to wiem gdzie i po co, i nawet mniej-więcej z kim ;)) - czasem nie potrafię się powstrzymać i coś poszperam w Internecie na temat Stanów. A to ile kosztuje wynajem auta, a to wykreślę sobie trasę na Google Maps, a to przeglądam blogi i cieszę się szczęściem innych, którzy już to przeżyli...

I kiedy człowiek ogląda te uśmiechnięte twarze, nie może przestać myśleć o tym, jak to będzie z nim! :) To jest fajne w planowaniu podróży. To, że można się cieszyć wyjazdem na dłuuugo przed datą wylotu. Fakt, można w ten sposób narobić sobie za dużo oczekiwań i srodze się zawieść, ale mnie po Chinach niewiele jest w stanie zniszczyć! ;)

Przechodząc jednak do sedna postu, trafiłam w sieci na wideo, który wywołuje u mnie same pozytywne odczucia. Nie znam tych ludzi, ale dziewczyny są śliczne, widoki jak z filmów i JuEsEj, jakie się marzy! Chciałam się z Wami podzielić tym krótkim filmikiem (niestety zrobię to tylko poprzez linka), może i Wam przypadnie do gustu. :)


Przybrudzona flaga USA (;)) pochodzi ze strony: http://www.tapeta-flaga-usa.na-pulpit.com
No co, przynajmniej tematycznie ;)






P.S. Siostra ostatnio przekonała mnie do wykonaniu testu osobowościowego. Wyszło mi ISTJ i w tym poście przejawia się jedna z moich cech: tak, lubię planować! ;) Umm, przynajmniej podróże...

Ali