Moje relacje

sobota, 30 listopada 2019

Leżący Budda z metra cięty (właściwie to z czterdziestu sześciu metrów)

Dzień 4, Wat Pho - Bangkok (Tajlandia)

Nasz pociąg miał ruszać o 7:19. Wstałam o wczesnej porze, by jeszcze na spokojnie przyjrzeć się wschodzącemu słońcu i posłuchać odgłosów poranka nad rzeką Kwai. Obudziłam M., zjedliśmy niekoniecznie pyszności, kupione poprzedniego wieczoru na festynie i ruszyliśmy, by w około 20 minut dojść na dworzec. Poprzedniego wieczoru odebraliśmy z recepcji nasz depozyt, więc pozostało nam zostawić za opustoszałą ladą kluczyk od... kłódki, która stanowiła zamek naszego pokoiku. Następnie pożegnał nas widok okolicznego psiego gangu, czyli ganiające się znacznej wielkości kundelki. Na stacji kupiliśmy bilety i dłuższy czas musieliśmy czekać na niepunktualny pociąg. Może i byliśmy niewyspani, ale zdecydowanym plusem podróżowania o tej porze było to, że poranki to jedyna pora dnia, kiedy nie jest gorąco. Nawet wieczorami nie można liczyć na przyjemny chłodek.



O 10:25 mieliśmy dojechać do Bangkoku, ale oczywiście byliśmy tam nieco później. Od razu ruszyliśmy do taksówki, w której kierowcą był starszy Taj o nieszczerym - i bezzębnym - uśmiechu. Sto razy powtórzyłam, że chcemy jechać z taksometrem, ale jednak wsiedliśmy do auta, nie będąc pewnymi, czy się dogadaliśmy. Po dojechaniu na miejscu okazało się, że taksówkarz oczekiwał niezasłużonych 200 bahtów, jednak koniec końców skończyło się na mniejszej kwocie. Dałam mu banknot stubahtowy i na prośbę dorzuciłam pierwszą monetę, jaka nawinęła mi się do ręki. I jemu, i nam pozostał niesmak, oboje czuliśmy się oszukani - ale żadne nie było szczególnie stratne. Dopiero potem obejrzeliśmy nagranie, z którego zrozumieliśmy, że rzeczywiście on gadał swoje, a my swoje. Była to dla nas nauczka, by w przyszłości zawierzyć Grabowi, czyli ichniemu Uberowi, gdzie koszt jest z góry oszacowany i naliczany elektronicznie, więc o krętactwie nie było mowy. Być może przejazdy kosztowały nieco drożej niż taksówki z taksometrem, ale na pewno mniej niż te prowadzone przez kanciarzy, którzy taksometru nie włączali.

Dojechaliśmy w każdym razie do tradycyjnego tajskiego drewnianego domu, znajdującego się niedaleko turystycznych miejscówek. Mieliśmy zarezerwowany droższy pokój, bo zależało mi na ładnym, klimatycznym noclegu. Co prawda brakowało tam klimy i podobno dom upodobały sobie również karaluchy, ale się uparłam. Mieliśmy lekki problem ze zlokalizowaniem miejscówki, ale w końcu zostaliśmy wpuszczeni przez starszą, niekoniecznie sympatyczną gospodynię. Ze zdziwieniem minęliśmy napis, głoszący, że Tajowie nie mają tu czego szukać, i weszliśmy do zakurzonego wnętrza. Gospodyni zaczęła szukać naszej rezerwacji, więc pośpieszyłam z pomocną informacją, że dokonaliśmy jej przez serwis Agoda.

- Agoda? Agoda nie. Tylko Booking - odpowiedziała staruszka łamaną angielszczyzną, ku naszemu niedowierzaniu.

Pani nie dała sobie wytłumaczyć, że jednak "Agoda tak", bo jej dom właśnie na tym serwisie się znajduje, i mieliśmy potwierdzoną rezerwację, i w ogóle co ona wygaduje. Uniosłam się dumą i stwierdziłam, że na pewno nie będę robiła innej rezerwacji na to lokum i napiszę do Agody skargę, co uczyniłam. I choć reakcja była szybka - przeprosiny i zapewnienie, że żadnych kosztów nie poniesiemy - to noclegownia dalej się na tym serwisie znajduje.

Zostaliśmy na lodzie. Nie mieliśmy ochoty brać już żadnej taksówki, stwierdziliśmy, że pójdziemy do turystycznej dzielnicy na piechotę. Szybko zarezerwowaliśmy - przez Booking, oczywiście - coś taniego, prowadzonego przez muzułmanów, i od razu się tam skierowaliśmy. Na miejscu - również oczywiście - nie obyło się bez problemów, bo okazało się, że zarezerwowany przez nas pokój z łazienką nie będzie gotowy i mogą nam zaproponować tylko taki bez łazienki, za to taniej. Nie mieliśmy już siły szukać dalej, więc go wzięliśmy i... czekaliśmy pod recepcją szmat czasu, żeby ten pokój odebrać. Wspólna łazienka okazała się dość obleśna, mokra i rozchwytywana, więc trzeba było się czaić na swoją kolej. Pokój był bardzo podstawowy i wyglądało na to, że również mógł być ukochany przez karaluchy, lecz całe szczęście ich nie uświadczyliśmy. W dodatku hotel znajdował się na Soi Rambuttri, niedaleko Khaosan Road, ale było tu dużo spokojniej.

Nie mieliśmy okazji dłużej się nad sobą użalać, bo świat jest mały i okazało się, że w Tajlandii urlop spędza również nasz kolega z czasów licealnych. Trzeba było się spotkać, a jakże. Zmarnowaliśmy już dość czasu, więc... taksóweczka. Tym razem z taksometrem, ale za to z... nadrobioną drogą, bo pan taksówkarz bardzo chciał ominąć korki, co mu się nie udało, za to udało mu się przejechać więcej. Nieważne, trudno, kolega odnalezionyjesteśmy u celu - Wat Pho.

Chociaż byłam zirytowana nierównym traktowaniem płci, tj. "incydentem spodniowym", to jednak było ładnie
Stupy reprezentują przebudzony umysł Buddy - tutaj znajdziecie wiecej informacji
Ciągle znajdowaliśmy coś wartego obfotografowania
Świątynia Leżącego (Odpoczywającego) Buddy jest jedną z większych atrakcji w Bangkoku, a jej najważniejszym punktem jest... tak, leżący Budda. Ale o tym zaraz. Jadąc do Tajlandii, trzeba być przygotowanym na zwiedzanie takich miejsc, czyli być w posiadaniu ubrań zasłaniających kolana i ramiona. Chusta zazwyczaj nie jest skutecznym patentem, a przy znanych miejscówkach kwitnie handel odzieżą. Chyba nie muszę dodawać, że ceny są odpowiednio wysokie. Sama miałam w tym celu kupione spodnie z dopinanymi nogawkami i sportowego t-shirta, które sprawdziły się świetnie. Jakie jednak było moje oburzenie, gdy pan kasjer dał znać naszemu koledze, że jako mężczyźni nie muszą ubierać spodni z długimi nogawkami - w przeciwieństwie do mnie...

Kocia kołyska :)
Podobno w kompleksie jest około tysiąca posągów Buddy
Mnie śmieszy.
Dalej też szału nie było. W cenie biletu jest butelka wody, jednak nie znaleźliśmy stanowiska (lub się skończyły?). Na szczęście był kranik (straaaasznie powolny), z którego napełniliśmy bukłak. W sumie były nawet trzy kraniki - i jeden wolniejszy od drugiego. (Czy kran może być powolny? Hm...)

No, ale wreszcie rozpoczęliśmy zwiedzanie. Kompleks jest naprawdę spory - ma aż 8 ha powierzchni. To podobno kolebka masażu tajskiego - dziękujemy serdecznie za ten dar! Ale jednocześnie szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej, bo w tym miejscu akurat nie skorzystaliśmy z zabiegu. Odpoczywający Budda ma 46 m długości i ciężko go zobaczyć w całości. Leży on sobie w budynku, gdzie zasłaniają go kolumny i tłumy zwiedzających, jednak mimo wszystko robi wrażenie. I ma takie urocze, zadbane stópki. Mnie jego stopy, widziane od spodu, skojarzyły się... ze stopami Króla Juliana. ;)

A przy okazji. skoro już temat nożny - przy zwiedzaniu świątyń należy zdejmować buty, nie tylko w Wat Pho. Trzeba też uważać, by tymi gołymi stópkami nie przywalić w wysokie progi (odstraszające złe duchy, które sobie z nimi nie radziły - a chyba nie chcecie być uznani za złe duchy?).

Zalotne spojrzenie Buddy na skraju nirwany
Ciężko objąć wzrokiem 46 metrów, ale tu mała ściągawka
W świątyni nie skorzystaliśmy z możliwości zapewnienia sobie szczęśliwego życia. Wzdłuż ścian kaplicy z odpoczywającym Buddą znajduje się 108 mis, do których można wrzucić po monecie. Monety kupuje się za parę złotych i wrzuca po jednej do każdej z mis. Chętnie wzięlibyśmy udział w tej tradycji, ale tłok odstraszał, a że nie jest to część naszych wierzeń - zaufaliśmy, że i tak dobre życie nas nie ominie.

A może właśnie się doigraliśmy? Spotkała nas w końcu instant karma. Nie wszystkie świątynie trafiały w nasze gusta. Śmialiśmy się, że niektóre z nich przypominają wiejskie kościółki, pełne kiczu, kolorów, figurek, dywaników. Śmiechy-chichy, a tu nagle... ojej, gdzie jest czapeczka M.? Zwiedzanie w tym upale bez nakrycia głowy - nie polecam. Budda dał nam po nosie za podśmiechujki ze świątyń... ale dał się udobruchać i kiedy odtworzyłam naszą trasę (choć nie było łatwo wśród wszystkich tych budynków i naszego chaotycznego zwiedzania), udało się czapeczkę odzyskać.

Kaplica w stylu małomiasteczkowym ;)
Kaplica z posągiem medytującego Buddy - znajdują się tu prochy króla Ramy I
Zieleń w kompleksie była pięknie utrzymana
Kto rozzłościł tego pana?
Nie wchodziliśmy do każdego budynku, nie zwiedzaliśmy bardzo dokładnie, nie przyglądaliśmy się wszystkim szczegółom. Było gorąco. Byliśmy głodni i zmęczeni. Mieliśmy na ten dzień więcej planów. Werdykt - zmykamy.

W okolicy nie było, czego zjeść, za to było tłumnie, ulice pozamykane, trzeba się było dostać gdzieś, gdzie dojedzie Grab. Zrobiliśmy sobie fotkę, wysłaliśmy kierowcy i po kilkunastu minutach odmawiania "tuk-tukciarzom" w końcu wsiedliśmy w auto. Pojechaliśmy do centrum handlowego, w którym lubił jadać nasz kolega, w bardziej nowoczesnej dzielnicy. Była tam wydzielona strefa z różnymi stoiskami, gdzie płaciło się kartą pre-paid, doładowywaną we wspólnej kasie. Wybór był duży, choć nic nas szczególnie nie zainteresowało - było zwyczajnie smacznie, bez szału.

W centrum mieliśmy jeszcze jedną misję do spełnienia. Wyczytałam gdzieś w internecie, że opłaty z bankomatów Aeon nie są obciążone opłatami (normalnie jest to 220 THB, czyli ok. 25 zł!). Naszukaliśmy się po wszystkich piętrach, ale w końcu uzyskaliśmy pomoc od pani w informacji, która wysłała nas na górę - choć nadal nie było łatwo go znaleźć. Kiedy już zabraliśmy się za wypłacanie gotówki, okazało się, że... opłata jest. Owszem, nieco niższa, bo 150 THB, lecz niesmak pozostał...

Mega-City One?
Nie cały Bangkok jest pięknie zadbany
Wyszliśmy znów na upał, by skierować się ku drugiej atrakcji, jaką zamierzaliśmy zwiedzić tego dnia. Najpierw jednak przyszło nam podziwiać betonowe wiadukty, po których śmigają pociągi z miejskiej kolejki. Czasem występuje ich taka plątanina, że nie można nie mieć wrażenia, że znajduje się w centrum jakiejś dystopijnej metropolii z filmu science fiction. Nie tylko wiadukty składają się na ten obrazek - niekiedy są to też zaniedbane budynki, pnące się ku górze (o Ghost Tower będę jeszcze pisać), tuż obok domów w tradycyjnym stylu czy nowoczesnych biurowców. Gdybyśmy nagle zobaczyli sędziego Dredda, nie bylibyśmy mocno zdziwieni. ;)

No, to teraz nad kanał...



Przydatne informacje:
Atrakcje:
- Wat Pho (200 THB; 8-18)
Bankomaty:
- Aeon - nieco niższa prowizja (150 THB zamiast 220 THB)

sobota, 9 listopada 2019

Birmańskie smaki i chińskie zabawy w sosie tajskim - Kanchanaburi, Tajlandia

Dzień 3 (cd.), Kanchanaburi (Tajlandia)

Pół drogi powrotnej autobusem z Erawan stresowaliśmy się, czy damy radę zakomunikować kierowcy, że chcemy wysiąść wcześniej niż na stacji końcowej. Pomogło śledzenie trasy w komórkowej nawigacji i szybkie zerwanie się do ewakuacji, gdy autobus zatrzymał się na prośbę innych pasażerów (a może na przystanku? - kto to wie!).

Do rafthouse'u wróciliśmy zmęczeni i zadowoleni, ale nade wszystko - potwornie głodni. Już w Erawan rozważaliśmy zjedzenie czegoś z parkowej oferty, ale naprawdę nic nas nie zainteresowało. Tymczasem w naszym domu gościnnym na górnym poziomie znajdowała się restauracja ulokowana na drewnianym tarasie, z widokiem na rzekę Kwai. Internetowe opinie o jakości jedzenia w owym przybytku były w porządku, a my i tak lecieliśmy z nóg, więc ogarnęliśmy się tylko troszkę i zaraz ruszyliśmy celem napełnienia żołądków.

Restauracja w guesthousie - oczywiście na boso
A w menu zaskoczenie. Fakt, że to był początek naszej podróży po Tajlandii, ale podejrzewałam, że taka okazja może się nie powtórzyć, więc wybraliśmy dwie pozycje z kuchni... birmańskiej. Makaron z warzywami i smakowitą sałatkę z orzeszkami ziemnymi. M. wziął dla siebie owoce morza (ble, ble, ble), jako że w Azji są one w przyzwoitej cenie i musiał się tym nacieszyć. To, co nas ominęło, to niestety świeże ryby, które należało zamówić przed godziną dwunastą. Cóż, nie można mieć wszystkiego, ale po takim obiedzie można mieć przynajmniej pełne brzuszki, bo porcje były uczciwe. Razem z napiwkiem wydaliśmy... 300 THB! Takie ceny tylko w Azji.

Wróciliśmy do pokoju odpocząć przed wieczorną eskapadą. Domek delikatnie unosił się na falach, gdy obok nas pływała obwieszona światełkami imprezowa łódź, z karaoke w rytmie disco polo. Nacieszyłam się balkonikiem na rzece, nasłuchałam wieczornego śpiewu kukieli, w sercu zapisałam widok tajlandzkiego słońca, zachodzącego za drugim brzegiem, na którym coś beztrosko dymiło.




Walizki ze szczęściem, czyli sprzedaż losów
A kiedy zrobiło się ciemno, moją uwagę przykuły żywe kolory i podejrzany gwar. Coś wyglądało i brzmiało na dobrą zabawę. To co? Idziemy na poszukiwanie przygody!

Z obolałymi nogami wywędrowaliśmy "na miasto". Zmierzaliśmy w kierunku zabawy, nie wychodząc na główną drogę, tylko krążąc uliczkami i mijając domostwa, gdzie życie toczyło się na zewnątrz, przy pracy w rodzinnym gronie. Potem, przy przechodzeniu przez ruchliwą drogę, uratowałam M. przed niechybną śmiercią pod kołami skutera, prowadzonego przez równie przerażoną, co my, (i wrzeszczącą z tegoż przerażenia na widok samobójczych turystów) dziewczynę. Serio, oczy trzeba mieć dokoła głowy.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że odbywa się naprawdę spory festyn. Mnóstwo stoisk, muzyka, tłumy, loterie, występy, film na dużym ekranie, neonowe ozdóbki (to one tak ładnie świeciły mi na tym balkonie?). O co chodziło? Po terminie i wszędobylskich chińskich symbolach wywnioskowałam, że muszą to być jeszcze obchody chińskiego Nowego Roku.

Przepiórcze jaja za trochę ponad złotówkę



To, co nas interesowało najbardziej, to jak zawsze jedzenie. :) Pyszności za śmiesznie niskie ceny. Może niekoniecznie popcorn z ręcznie obracanego kosza czy smażone owady, lecz przepiórcze jaja na patyku, omlet (?), z surówką, cola w zwrotnej butelce (wypiliśmy na miejscu, gapiąc się na pokaz tańca), mrożony słodki napój, coś na śniadanie - i to wszystko za jedyne 125 THB. Kiedy dziś przeglądam zapisy z wydatków, to ciężko mi w to uwierzyć, ale w odnotowywaniu wydawanych pieniędzy byłam naprawdę skrupulatna... :)






Zmęczeni potokiem ludzi, zapachami i hałasem udaliśmy się jeszcze nad staw, wgłąb parku, gdzie mogliśmy obejrzeć tył ekranu, na którym projektowany był film (widzieliśmy wszystko, ale niekoniecznie udało nam się pojąć akcję...), oraz dziwny okrągły budynek.

O bardzo porannej porze mieliśmy pociąg do Bangkoku, więc trzeba było się zbierać do domku. Pewnie i powrót byłby całkiem miły, gdyby nie... OBRZYDLIWY KARALUCH NA ULICY, na którego prawie wlazłam, bleee... i oto mogłam odhaczyć tajlandzkiego karalucha na liście to-see-in-Thailand. Potem jeszcze tylko wolno biegający pies, który wyglądał, jakby mógł nas zarazić wścieklizną (ale znaliśmy go już, był z okolicznego psiego gangu) i w ten sposób dobrnęliśmy do końca pobytu w Kanchanaburi.


Przydatne informacje:
Nocleg i restauracja: VN Guesthouse (ok. 80 zł za raft house)
Atrakcje: park, gdzie odbywał się festyn

niedziela, 27 października 2019

Pluskając się z ludożernymi rybkami - Erawan, Tajlandia

Najpierw okrągłe urodziny nad jeziorem, potem rocznicowy wyjazd do Bergamo, następnie wyjazd służbowy - i w ten sposób wypadłam z weekendowego rytmu pisania... ale już jestem.

Dzień 3 (cdn.), park narodowy Erawan (Tajlandia)

No więc przeliczyłam się, wierząc, że wyprane ciuchy są w stanie wyschnąć przez noc. Nawet w tropikach w porze suchej - po prostu nie ma mowy. Zostałam bez sukienek i bez spodni. Co mi pozostało? Mąż. To znaczy jego ubrania. I to nic, że jest o głowę wyższy i, ekhm, odrobinę grubszy. W biodrach jednak - przyznaję bez wstydu - jesteśmy w miarę równi, więc co szkodziło spróbować. I w ten sposób cały dzień przyszło mi paradować w spodenkach M., związanych jakimś sznurkiem, bo jednak spadały mi z pupy.

Plan na ten dzień był jasny. Jak najszybciej dostać się do parku wodospadów, czyli Erawan. Jest to główny cel turystów w tych stronach, a Kanchanaburi jest ich główną bazą wypadową. Do parku jeździ stąd autobus, od ósmej rano mniej więcej co godzinę.

Mercedes - nie ma to tamto! A mój outfit nawet dopasowany. (Poznajecie te dwa byczki?)
Ściągnęłam więc M. z łóżka i nadałam tempa naszemu dwukilometrowemu marszowi na dworzec autobusowy. Było rano - i było daleko. Co jakiś czas sprawdzaliśmy nawet nawigację, bo było wręcz za daleko, a myśmy szli prosto i prosto główną drogą. W końcu jednak skręciliśmy w ulicę w lewo, a tam już widoczny był dworzec. Odpowiedni autobus (8170) znaleźliśmy bez trudu, bo anglojęzyczny ochroniarz sam nas zaczepił. Nie miał jednak dobrych wieści. Może i byliśmy przed czasem, ale nie my jedni. Autobus był pełny. Mogliśmy jechać na stojąco lub czekać na następny.

O dziwo, wybraliśmy drugą opcję, chyba głównie ze względów bezpieczeństwa, ale też wygody, bo czekałaby nas godzinna jazda, a potem cały dzień chodzenia. Później widzieliśmy takich desperatów i cieszyliśmy się, że odpuściliśmy. W oczekiwaniu poszliśmy więc na karmelową kawę za 30 THB i przeszliśmy się po mało ciekawej okolicy pełnej sklepików.

W końcu jednak zasiedliśmy w kolorowym, klaustrofobicznym autobusie, który w jedną stronę kosztował zaledwie 50 THB od osoby. Kierowca co jakiś czas zbierał turystów z ulicy, więc też jest to jakaś opcja, ale ja bym nie ryzykowała. W międzyczasie zajechał też na stację benzynową zatankować - ku uciesze podróżnych - bez gaszenia silnika. Całą drogę przejechałam, starając się zakryć przed powiewami powietrza, wdzierającymi się do wnętrza przez szeroko otwarte okna.

W tajlandzkich autobusach można być naprawdę blisko kierowcy
Pisząc "klaustrofobiczny", miałam na myśli właśnie to
Erewan to park narodowy i jako taki ma płatne wejście - 300 THB od osoby. Ciężko jednak wyjść stamtąd niezadowolonym. Nawet jeśli ktoś widział bardziej widowiskowe wodospady, warto tę opłatę uiścić. Pobierana jest ona już w autobusie, który zatrzymuje się po prostu przed punktem kontroli.

Autobus dowozi pod wejście, gdzie można coś zjeść, skorzystać z łazienki, poczytać o parku czy zakupić kiepskiej jakości pamiątkę. Albo lody. To znaczy wodę, miałam na myśli wodę, oczywiście... Do parku jako takiego nie można wnosić jedzenia, są nawet punkty gdzie można pozostawić, a później odebrać swoje rzeczy. Głównymi winowajcami takiego stanu rzeczy są zwierzęta, a dokładniej małpy, które podobno mają w zwyczaju kraść turystom ich jedzenie. My żadnych przygód ze złodziejami pożywienia nie mamy. A przynajmniej tak nam się zdawało, bo po powrocie do Polski w naszym plecaku zauważyliśmy podejrzaną dziurę wraz ze śladami zębów na schowanym w nim batoniku... Kiedy, jak, gdzie to się stało - stanowi dla nas zagadkę.

Spodenki męża szybko zastąpił mi ręcznik. Nie zapomnijcie strojów kąpielowych!
Erawan ma siedem poziomów wodospadów. W ciągu dnia można wdrapać się na nie wszystkie i jeszcze chwilę pomoczyć się w wodzie, jednak my już straciliśmy jedną godzinę z rana, ostatni autobus powrotny odjeżdża natomiast około szesnastej (tak, w Tajlandii trzeba się streszczać).

Pierwszy poziom jest dostępny dla każdego dzięki prostej wybetonowanej ścieżce. Drugi zachęca do kąpieli i bywa pierwszym spotkaniem z rybkami z rodziny Garra Rufa. Napisałam "rybkami"? No cóż, w salonach kosmetycznych, w których można zasmakować peelingu stóp wykonywanego przez te zwierzątka, może i są "rybki". Ale w Erawan pływają prawdziwe bestie! Okazało się na szczęście, że największe okazy nie są zainteresowane połykaniem stóp w całości, a wręcz oddają całe pole do popisu swoim mniejszym pobratymcom, które skubią turystów, wystawiając ich na próbę wytrwałości - kto ile wytrzyma. Ja okazałam się kiepskim zawodnikiem. Uczucie podgryzania było dla mnie dziwne i nawet trochę bolesne, co kwitowałam nieukrywanym lamentem. M. wykazał się większym męstwem. Wyższe poziomy są bardziej skryte w cieniu, co skutecznie zniechęciło mnie do zmoczenia się bardziej niż do kolan. Po prostu było mi zimno. Czwarty poziom umożliwia skorzystanie ze skał jak ze zjeżdżalni. Jako marni pływacy nie skorzystaliśmy z tej atrakcji. Mnie oczarował piąty, kaskadowy poziom. Co odważniejsi szli w jego głąb lub przechodzili na drugą stronę. Widząc, jak kończy się to dla nich bolesnymi upadkami (było naprawdę ślisko), postanowiłam oglądać ten cud przyrody z bezpiecznego brzegu.

Ryby Garra Rufa na drugim poziomie
Poziom trzeci - mniej tłoczny i chłodniejszy
Im wyżej, tym trudniej się wspinać, bo trasa prowadzi po skałkach. Ze względów bezpieczeństwa zaleca się (poza oczywistym spryskaniem się przeciw komarom) nosić kryte buty, ale oczywiście, że byliśmy w sandałach - przynajmniej tyle, że sportowych. Nawet w drodze na autobus rozważałam, czy nie wrócić się po "adidasy", lecz przecież wspominałam, że to było taaak daleko... W każdym razie daliśmy radę, nie było większych problemów, a nawet - gdy nam stópki zmokły - mniej to nas drażniło. Różnie jednak w życiu bywa i dobrze, że nie musieliśmy sobie pluć w brody, że zignorowaliśmy zalecenia.

Czwarty poziom - z naturalną zjeżdżalnią dla żądnych emocji
Śliski poziom piąty (byli tacy, co przypłacili przejście upadkiem...)
Poziom szósty i siódmy odpuściliśmy. Trochę w związku z ograniczeniami casowymi, trochę przez brak tych przeklętych krytych butów, ale najbardziej ze względu na doświadczenie życiowe, które podpowiadało nam, że w porze suchej nie ma co liczyć na spektakularne widoki. Przeżyliśmy to w USA, ekscytując się wycieczką do Yosemite - parku również słynącego z wodospadów. W naszym przypadku - wyschniętych, ledwie kapiących z krawędzi strumyczków... (W tym roku znów się na to nabraliśmy - nad jeziorem Como.)

Zgodnie z zapowiedziami po drodze rzeczywiście spotkaliśmy małe stadko małp. Te jednak nie łobuzowały, grzecznie siedząc w koronach drzew. Właściwie w ogóle nie zwrócilibyśmy na nie uwagi, gdybym nie zauważyła ludzi, którzy z zainteresowaniem zadzierali głowy ku górze. Widokiem, którego nie dało się natomiast przeoczyć, były (nieco groteskowe - okiem zachodniego turysty) manekiny odziane w wyblakłe materiały, często schowane pod folią. Podobno mają one zapewniać ochronę przed powodziami jako taka mała forma przekupstwa duchów, zamieszkujących ten las.

Nasza pierwsza małpa w Tajlandii - i bodaj pierwsza na dziko
Jakiż duch oparłby się tym ciuchom?
Wycieczkę do Erewan uznaliśmy za udaną. Lubimy wodospady i trochę ich już w życiu widzieliśmy, toteż wielkiego efektu wow może nie było. Za to nie zawsze można się popluskać z gigantycznymi, ludożernymi rybkami, więc za to punkcik do unikalności parku. Na pewno uroku temu miejscu dodałaby intymność, bo zwiedzających jest masa. Jeśli ktoś ma możliwość przybycia tu w porannej aurze, zaraz po otwarciu, to podejrzewam, że wrażenia z trasy muszą być niezwykłe.

Aby nie powtórzyć błędu z rana, na przystanek udaliśmy się zawczasu, dzięki czemu bez problemu zajęliśmy miejsce w powrotnym autobusie. Siedzieliśmy jednak jak na szpilkach, obserwując świat za oknem, żeby skorzystać z okazji i wysiąść na wcześniejszym stopie - byle bliżej naszego lokum! Udało się. Wysiedliśmy w okolicy pamiątkowego cmentarza, zaoszczędzając troszkę sił na wieczorne włóczenie się.


Przydatne informacje:

niedziela, 25 sierpnia 2019

Śpiąc na rzece Kwai - Kanchanaburi, Tajlandia

Dzień 2 (cd.), Kanchanaburi (Tajlandia)

W końcu przyszedł czas, żeby zbierać się z powrotem do Kanchanaburi. Nie chcieliśmy już jechać pociągiem - nie było nawet jak, biorąc pod uwagę, że z Nam Tok odjeżdżają tylko dwa pociągi dziennie - jeden poranny, jeden przed piętnastą. Na szczęście wiedzieliśmy, że naprzeciwko bramy memoriału Hellfire Pass znajduje się przystanek autobusowy. Autobusy kursują mniej więcej co godzinę, a ostatni miał jechać gdzieś między szesnastą a siedemnastą.

Od budynku muzeum do bramy jest kawałek do przejścia, a ja naciskałam na M., by iść drogą, a nie na skróty przez płot. Cóż. Człowiek uczy się całe życie. Na przykład, żeby w upalnym egzotycznym klimacie zawsze mieć więcej wody, niż wydaje się nam potrzebne. Na przykład, by nie ufać rozkładom w Tajlandii. Na przykład, żeby czasem sobie ułatwić życie, jeśli istnieje ku temu sposobność. Na przykład, żeby gonić uciekający autobus, a nie stwierdzać, spojrzawszy na zegarek, że planowo niedługo będzie następny.

Droga przy muzeum Hellfire Pass
Z nieba lał się żar. Powietrze nie drgnęło nawet trochę, aby przypadkiem nie umilić nam czasu oczekiwania. Ale przynajmniej był przystanek. Drewniany, z daszkiem, z ławeczkami. Można było usiąść i popaść w stan hibernacji. I czekać. I czekać. I grono się poszerzało o kolejnych strudzonych turystów, którym przyszło czekać. I czekać. I zastanawiać się, czy przypadkiem tamten autobus nie był ostatnim. I czy autobus, który jechał w odwrotną stronę, będzie do nas zawracał. I rozważać, czy to nie jest już pora, by szukać awaryjnego transportu. I czy, jeśli tu zostaniemy, rozszarpią nas dzikie psy czy może dzieła dokonają te rządki mrówek pod nogami.

Widok z domku na Kwai o zachodzie słońca
Domki na Kwai są bardzo popularne - i bardzo klimatyczne

Ale doczekaliśmy się. Godzina i czterdzieści pięć minut spóźnienia. Za to jaka radość! Dojechaliśmy więc do upragnionego Kanchanaburi. Zatrzymaliśmy się przy dworcu, czyli w okolicach nocnego ulicznego targu, lecz pomimo głodu zdecydowaliśmy się najpierw zanieść plecaki do naszego pokoju.

Nasz guesthouse
A dokładniej - do rafthouse'u, domku na wodzie. Drewnianego domku na rzece Kwai, będąc jeszcze dokładniejszą. To był strzał w dziesiątkę! Tego, że dom stoi na wodzie, a właściwie się na niej unosi, nie czuć, dopóki obok nie przepłynie coś dużego (lub szybkiego), tworzącego fale. Jak, powiedzmy, imprezowy statek z tajskim disco polo w głośnikach. Natomiast wschód i zachód słońca oglądany z balkoniku to już cud, miód, malina. Nie możemy zapomnieć również o towarzystwie chmar malutkich gekonów (nie w pokoju, ale na korytarzu) oraz głośnych kukieli wielkich. Odgłos tych ptaków z rodziny kukułkowatych towarzyszył nam od początku do końca podróży po Tajlandii. W sumie to nadal towarzyszy, bo co jakiś czas mnie albo M. odbija z tęsknoty za Azją i zaczynamy go naśladować. To dźwięk bardzo charakterystyczny i kojarzył nam się z jednym. Wiecie, jak w tym powiedzeniu: wszystko kojarzy ci się z jednym. No, ale zanim ocenicie, to sami posłuchajcie!


Śmieszne jest to, że dopiero pisząc tę notkę, dowiedziałam się, co to było za zwierzę. Poważnie. Słychać je wszędzie. Prawie całą dobę. Potem tylko tukan mógł walczyć o detronizację tego odgłosu (spoiler: przegrał). Ale nigdy nie zaobserwowaliśmy na żywo, co właściwie ten dźwięk wydaje. Pewnie dlatego, że jest on naprawdę głośny, więc równie dobrze mógł go wydawać kukiel po drugiej stronie rzeki, a pomimo nazwy nie jest to aż tak wielki okaz.

Wracając do pokoju*, to składał się on z sypialni i łazienki. Na wyposażeniu była klimatyzacja oraz suszarka (taka do wieszania ubrań, a może był to tylko wieszak?), z której z chęcią skorzystaliśmy. W oknach były siatki przeciw owadom, może trochę dziurawe, ale nic nam szczególnie nie wlatywało, pomimo mojej fobii komarowej (gdyby siekły Was, tak jak mnie, zostawiając ślady na kolejne dni, zrozumielibyście). No i kibelek! Powiem tak: raczej nie kąpałabym się w Kwai.

Łatwopalne wnętrze rafthouse'u...
...i widok z jego "balkoniku"
Chwilę rozważaliśmy, czy jesteśmy bardziej głodni, czy zmęczeni. Jednak żadne z tych nie okazało się kluczowe - po prostu szkoda było nam okazji, by przepuścić nocny targ, a mieliśmy plan, by kupić ubrania. Do Tajlandii wybraliśmy się praktycznie tylko z niewypchanymi plecakami, przede wszystkim ze względów praktycznych - wygody podróży. Drugim powodem wzięcia naprawdę małej ilości rzeczy było to, że naczytałam się, jakie to wszystko tanie w Tajlandii i że wrócimy z dodatkowym bagażem ubrań.

Otóż nie. Coś tam kupiłam, ale naprawdę nie było łatwo, jakościowo różnie i było to później niż targ w Kanchanaburi. Znalazłam tam może jedną rzecz, z wygórowaną i nienegocjonowalną ceną, nie było tam też ubrań, na które zawsze polują turyści. Zdecydowanie nieudane zakupy odzieżowe odbiliśmy sobie kwestią kulinarną.
Chodziliśmy w tę i we w tę, nie mogąc zdecydować, na co mamy ochotę. W końcu zawierzyliśmy radom wszystkich podróżników świata i poszliśmy tam, gdzie czekało najwięcej Tajów. Nie wiedzieliśmy, co prawda, co takiego jest tam serwowane - a było to tylko jedno danie - ale pomysł popłacił. Pani szatkowała różne warzywa i podała nam to w formie sałatki. Przez wiele dni nie wiedzieliśmy jeszcze, że tak szybko udało nam się posmakować jednego z bardziej popularnych tajskich specjałów - papaya salad (Som Tam), czyli sałatka z zielonej papai z dodatkiem zielonej fasolki, orzechów i innych cudów. Danie jest słodkawe i orzeźwiające. Jego piękno tkwi w prostocie. Chociaż później też zdarzało nam się je jeść i również było smaczne, to wiemy, że do tej konkretnej pani nie bez powodu ustawiały się kolejki.

Główna ulica w Kanchanaburi - jej przejście stanowi wyzwanie
Cmentarz wojenny, który mijaliśmy wracając do guesthouse'u
Zaraz obok było natomiast stoisko ze smażonym w tłuszczu kurczakiem w panierce, takie małe kawałki w stylu KFC. M. dostał moje przyzwolenie i zakupił torebkę tych przysmaków, choć na co dzień nie jadamy mięsa. Połączenie z sałatką papajową było znakomite... albo byliśmy po prostu bardzo głodni. I to wszystko razem za jedyne 50 THB, choć aż nie chce mi się wierzyć zapiskom.

Nie było to ostatnim, co zjedliśmy tego wieczora. Mieliśmy ochotę na coś słodkiego. Jedna sprzedawczyni sprawnie wyłapała nasze łakome spojrzenia. Przygotowywała smażone - właściwie może nawet bardziej grillowane - banany, a wszyscy wiemy, że banany w Polsce nie mogą równać się tymi z tropików. W dodatku kosztowały grosze! (Co prawda zapisałam sobie, że 150 THB za trzy, ale to musiał być błąd - prędzej chodziło o 15 THB). Cóż... wielkie było nasze zdziwienie, gdy te małe, przypieczone bananki okazały się być nie tylko mało słodkie, ale po prostu cierpkie. Skrajnie nie lubimy wyrzucać jedzenia. Często jemy coś po dacie, kupujemy mniej świeże produkty na wyprzedażach, mrozimy pieczywo i zużywamy tyle, ile go potrzebujemy oraz inne takie eko wymysły. Więc i tutaj przymusiliśmy się, by zjeść jak najwięcej, ale jakaś resztka raczej wylądowała na śmietniku, dając nam nauczkę, że jak kupować banany, to świeże. Świeże zawsze okazywały się smaczne. Nie było efektu wow, że te owoce tak totalnie lepsze niż nasze importowane, jednak zjadanie całych kiści króciutkich bananów (najlepiej również z wyprzedaży, a co!) było bardzo przyjemne, pożywne i sycące.

Tubylec w guesthousie
Nasz głód słodkiego nie został zaspokojony. Lecz wtem - stoisko z naleśnikami. Cieniutkie, nie za duże, smarowane niewielką ilością wybranego dodatku, smaczne oraz tanie. I przesympatyczny sprzedawca, który po zakupie spytał, czy może nam zrobić zdjęcie. Do mojego naleśnika poprosiłam coś, co nie mówiło mi nic - Ovantin (choć stawiam, że chodziło o "Ovaltine"). Okazało się mieć kakaowo-mleczny smak i to mi wystarczyło do szczęścia. Do drugiego naleśnika wzięliśmy coś bardziej azjatyckiego, ale równie zagadkowego: smak "Baitei." Internet nie jest w stanie mi odpowiedzieć, cóż to mogło być.

Jednak nie samym jedzeniem człowiek żyje. Dzień był naprawdę wyczerpujący, nogi obolałe, a nasze oczy przyciągały tabliczki z napisem "Foot massage". Na chodniku przy głównej ulicy, zaraz obok targu, swoje stanowiska rozłożyło parę grup masażystów. Mieli siedziska dla klientów, poduszki, kocyki, ręczniki, kosmetyki. Była to nader pociągająca wizja, lecz czy nasz skromny budżet mógł pozwolić na takie luksusy? A i owszem, mógł. Dwudziestominutowy masaż stóp kosztował - uwaga - 60 THB za osobę. Jednak jeśli ktoś myśli, że to czysty relaks, to może się zdziwić. Tajski masaż to naciskanie, pocieranie, rozciąganie - słowem: ból. Poważnie, następnego dnia po masażu (wykonanym przez całkiem przystojnego Taja, tak na marginesie) miałam całe łydki w siniakach. Nasze męki zresztą i tak były niewielkie w porównaniu do jęczącego tubylca, który doświadczał masażu pleców. Ten dopiero miał cierpienie wypisane na twarzy - ku uciesze masażystów. Kiedy kolejnego wieczora pojawiła się propozycja ponownego skorzystania z tej ulicznej atrakcji - zaparłam się z całych sił. To jednak nie znaczy, że na tym skończyły się nasze przygody z masażem tajskim, po prostu musiałam odpocząć od nadmiaru wrażeń. ;)

Po tak intensywnym dniu marzyliśmy o udaniu się do łóżka, ale obowiązki wzywały - skoro nie udało się kupić ciuchów, trzeba było zrobić pranie...


Przydatne informacje:
Nocleg: VN Guesthouse (ok. 80 zł za raft house)
Atrakcje: nocny market

niedziela, 18 sierpnia 2019

Przełęcz Ognia Piekielnego, czyli niewyobrażalna harówka - Hellfire Pass, Tajlandia

    Dzień 2 (cdn.), Hellfire Pass i Nam Tok (Tajlandia)

    W Chinatown daliśmy sobie trochę na luz, bo wiedzieliśmy, że następnego dnia zaczynamy zwiedzanie na maksa. I rzeczywiście, taryfa ulgowa się skończyła. Wstaliśmy z samego rana, żeby zdążyć na pociąg o 7.50 ze stacji Thonburi (nie z główej Hua Lamphong!). Podobno ciężko tam się dostać na pieszo, więc postanowiliśmy nie kusić losu i złapać taksówkę, żeby zawiozła nas pod sam dworzec. Już samo to mnie stresowało (czy w Bangkoku łatwo złapać rano taksówkę, najlepiej taką z uczciwym kierowcą?), toteż wyszliśmy odpowiednio wcześniej. Warunki podróżnicze to nieliczne, które budzą we mnie dyscyplinę czasową (prawie spóźniłam się na własny ślub...).

    O dziwo, wystarczy, że doszliśmy do pobliskiego ronda i tam z marszu złapaliśmy taksówkarza, który bez słowa sprzeciwu włączył taksometr. Cóż, miłe złego początki... Szybko zorientowałam się, że chociaż bardzo chciałabym zapiąć pasy, to nie mogę, bo ich nie ma. A naprawdę chciałam je zapiąć, mając w oczach śmierć za każdym razem, gdy z prędkością 70-80 km/h siedzieliśmy samochodowi z przodu na zderzaku. Kierowca - również bez zapiętych pasów - nie widział w tym nic niewłaściwego. Potem natomiast, gdy już byliśmy całkiem blisko celu, ulica okazała się zamknięta. Rozpoczęliśmy objazd i tutaj moja wewnętrzna cebula, każąca pilnować napiętego budżetu, zaczęła się buntować. Kiedy już miałam zaproponować, by pan po prostu nas wysadził, okazało się, że jesteśmy na miejscu. Żywi, sporo przed czasem i biedniejsi o zaledwie jakieś 11 złotych.


    Stacja Thonburi - w oczekiwaniu na pociąg, jadący trasą Kolei Śmierci


    W weekendy do Kanchanaburi kursują specjalne turystyczne pociągi, które z opisu wyglądają nawet na niegłupią opcję. To był jednak poniedziałek, więc wzięliśmy, co było - regularny, codzienny pociąg trzeciej klasy dla Tajlandczyków i naiwnych turystów, którzy jeszcze nie wiedzą, co oznacza w tym klimacie kilka godzin bez klimatyzacji. Kupiliśmy bilet na końcową stację (Nam Tok Sai Yok Noi) za 100 THB od osoby. To właśnie fragment między Kanchanaburi a Nam Tok jest historyczny - i przez to był naszym głównym celem.


    Mieliśmy dla siebie jeszcze godzinkę do wygospodarowania. Na szczęście obok dworca (który składa się z małego budyneczku z kasą i służbowymi pomieszczeniami oraz kilku ławek) znajduje się całkiem pokaźne targowisko. Nie każda jego część pachnie tak, żeby chciało się ją wąchać z rana, ale przynajmniej jest na co popatrzeć i czym zaspokoić pierwszy głód. W dodatku na dworze jest jeszcze przyjemnie i ciągle panuje radosna aura wschodu słońca, która zapowiada kolejną piękną podróż życia.

    Na straganie w dzień targowy tajskie słyszy się rozmowy... i choć widok w miarę europejski, to zapach już całkiem azjatycki
    Kiedy przyszła pora, wsiedliśmy do pociągu jako nieliczni (ale nie jedyni) z turystów. Zajęliśmy niewygodne miejsca, licząc na to, że nie będzie na nas świeciło słońce. Pociąg powoli zaczął się toczyć po torach, gdy nagle gwałtownie szarpnął i stanął. Co się okazało? To nie była żadna awaria, żadne kwestie bezpieczeństwa, żadne planowe posunięcie się o kilka metrów. To po prostu była życzliwość Tajów, którzy zatrzymali pociąg, widząc, że z taksówki wybiegli jeszcze jacyś turyści... I nie był to jedyny raz, kiedy byłam tego świadkiem.

    O jeździe pociągiem pisałam w poprzednim poście. W skrócie: to było naprawdę ciężkich sześć, może pięć i pół godzin (rozkładowo: pięć). Jechaliśmy jednak trasą Kolei Śmierci, więc pewne niedogodności były wpisane w sprawę. A sama trasa jest piękna. Wiedzie po trzeszczących drewnianych mostach i wiaduktach; po stromych klifach, graniczących z krętą rzeką Kwai (Khwae Yai); pośród malowniczych dolin i rozlewisk; obok idealnie utrzymanych trawników luksusowych ośrodków wypoczynkowych oraz skromnych domków na wodzie; poprzez kolorowe stacje kolejowe obstawione kwietnikami. Podziwianie krajobrazów wywołuje pewną wewnętrzną sprzeczność w obliczu wiedzy o cierpieniach, jakie się tu dokonywały.


    Domki na rzece Kwai
    Budowana w czasie II wojny światowej Kolej Birmańska o długości ponad czterystu kilometrów miała łączyć Birmę z Tajlandią. Japończycy zapędzili do pracy lokalną ludność cywilną i wziętych w niewolę aliantów. Wymagało to nieludzkiego wysiłku - kilkanaście godzin na dobę, w nieprzyjaznym i niebezpiecznym terenie, w warunkach zerowej higieny, z głodowymi racjami żywieniowymi, w niewyobrażalnym upale, wśród rozprzestrzeniających się chorób, w tym malarii i cholery. Łączną liczbę ofiar tego przedsięwzięcia szacuje się na ponad sto tysięcy ludzi. Najbardziej znanym fragmentem trasy jest most na rzece Kwai w Kanchanaburi. Ta żelazna (częściowo odbudowana) konstrukcja jest teraz turystycznym symbolem miasta. Znajdujący się na niej piesi turyści chowają się w zatoczkach, czy może na "balkonikach", gdy pociąg powoli toczy się po torach. W dole rozpościera się widok na klimatyczną okolicę. Jednak najcięższym odcinkiem trasy dla budowniczych był Hellifre Pass (Przełęcz Ognia Piekielnego) - i tam właśnie zmierzaliśmy.

    Nie da się tam dotrzeć pociągiem - poza "pamiątkowymi" fragmentami w memoriale, tory się tamnie zachowały. Dlatego należy dojechać do (ładnej, jak chyba wszystkie w Tajlandii) stacji końcowej linii - Nam Tok - i tam szukać transportu do memoriału w postaci pojazdu zwanego "songthaew".

    Zanim jednak wyruszyliśmy na zwiedzanie, postanowiliśmy coś zjeść. Obok dworca znajduje się punkt gastronomiczny, w którym zjedliśmy nasze pierwsze curry i sajgonki. Baliśmy się, że będzie tam za drogo, niezbyt smacznie i niekoniecznie z zachowaniem zasad higieny - w końcu bar był w świetnej lokalizacji i bez względu na wszystko miał klientów - ale obawy okazały się nieuzasadnione. Toaleta też była w pewien sposób atrakcją. Nie dość, że miała ponaklejane nieco upiorne naklejki z postaciami z bajek, to jeszcze po drodze do niej przechodziło się obok otwartego okna sypialni. Chcąc nie chcąc, człowiek zerkał, jak żyje się tym ludziom. No to jak się żyje? Skromnie.


    W drodze z Nam Tok do Hellfire Pass, widok z paki songthaewa
    Czas nas naglił. Trafiliśmy do Nam Tok po południu, zaspokoiliśmy głód, a memoriał był otwarty tylko do 16. I tu zaczęły się delikatne schody. Na parkingu stały songthaewy, czyli małe ciężarówki przystosowane (choć to zbyt wiele powiedziane) do przewozu osób poprzez umieszczenie na pace dwóch rzędów drewnianych ławek. Zaczęliśmy więc wypytywać w sprawie dotarcia do Hellfire Pass. Kierowca nie wydawał się do końca rozumieć, lecz z pomocą przyszedł obsługujący nas pan z lokalu, w którym jedliśmy. Wytłumaczył, żebyśmy wsiedli do pojazdu, w którym znajdował się już starszy turysta z Zachodu. On co prawda wybierał się do wodospadu Sai Yok Noi, na który nam brakowało już czasu (choć zamierzaliśmy to sobie odbić kolejnego dnia), jednak mieliśmy go wyrzucić po drodze, a sami dojechać do naszego celu.

    Jazda songtheawem nie należała do najbardziej relaksujących. Bezpieczeństwo jazdy pozostawia wiele do życzenia - siedzi się na ławkach bokiem do jazdy, nie ma możliwości przypięcia się do czegokolwiek, a osiągana prędkość jest jednak typowa dla automobilów. Za to turysta okazał się całkiem rozmowny. Miał żonę Tajkę, podróżował już od dłuższego czasu, miał serdecznie dość upalnej pogody, za to piwo trzymał pod ręką, a łączącą nas cechą były tatuaże. Dotarliśmy do wodospadów i... no właśnie, kierowca nie mógł zrozumieć, dlaczego nie wysiadamy. Powtarzaliśmy, że chcemy dotrzeć do Hellfire pass, ale ni w ząb nie rozumiał, o co nam chodzi, a my ni w ząb nie rozumieliśmy, jak on może nie rozumieć, skoro to jedna z głównych atrakcji w tej okolicy. Na szczęście z odsieczą przybył ktoś, kto rozumiał troszkę po angielsku, a my skorzystaliśmy z dobrodziejstwa cywilizacji, jaką jest internet, i pokazaliśmy zdjęcia z memoriału.



    Udało się. Jechaliśmy do celu. Tylko... ile miało nas to wynieść? Obawialiśmy się, że cena, którą ustaliliśmy - czyli 500 THB - okaże się ceną za osobę. To by oznaczało naprawdę drogi transport, na który niekoniecznie mieliśmy miejsce w budżecie. Nawet za dwie osoby było to zadziwiająco drogo, biorąc pod uwagę, że przejechaliśmy setki kilometrów za mniej. Kiedy w końcu zatrzymaliśmy się pod bramą terenu memoriału, wręczyliśmy banknot pięciuset bahtowy, licząc, że sprawa załatwiona. I tak było. Kierowca wziął pieniądze, pomógł nam zejść i tyleśmy go widzieli.

    Dotarliśmy do klimatyzowanego budynku muzeum. Panie z obsługi opowiedziały nam, jak poruszać się po wytyczonej trasie oraz wręczyły nam słuchawki i audioprzewodniki, kilkukrotnie powtarzając, że nie mamy zbyt wiele czasu i bardzo, ale to bardzo proszą, żebyśmy wrócili przed 16 - bo wtedy właśnie zamykają. Wszystko jest darmowe: wejście, szafki na bagaż (zmieściliśmy spore plecaki), audioprzewodniki, transport dla strudzonych turystów z początku trasy do muzeum i samo muzeum, w którym można obejrzeć zdjęcia i filmy z budowy oraz poczytać nieco na temat tej strasznej historii.

    Memoriał współfinansowany jest przez australijski rząd na upamiętnienie cierpień żołnierzy z Australii, którzy jako jeńcy wykuwali tę przełęcz
    Skąd w ogóle wzięła się nazwa "Przełęcz Ognia Piekielnego"? Wyobraźcie to sobie. Jest noc. Wycieńczeni jeńcy pracują ostatkami sił, by przebić się przez litą skałę. Z dwóch stron otaczają ich pionowe ściany. A na nich - w świetle pochodni - tańczą ich wychudzone cienie. Czyż nie brzmi to jak wizja piekła?

    Flagi krajów, których obywatele budowali Kolej Śmierci
    Ledwie rozpoczęliśmy nasz trekking, już było ciężko. Mnie od początku przyjazdu do Tajlandii ciągle bolała głowa (dzięki czemu odkryłam, że lepiej na mnie działa paracetamol niż ibuprofen, którego tutaj praktycznie nie dawało się kupić). Rozgrzane powietrze stało w miejscu. Piliśmy wodę co trzy kroki, uszy pociły nam się od słuchawek (M. właściwie w ogóle z nich zrezygnował), a tempa nie mogliśmy narzucić zbyt wolnego z powodu ograniczeń czasowych. Chcieliśmy przejść szlakiem ile się dało, ale ten był również nieprzyjazny. W górę, w dół, po korzeniach i kamieniach. I wtedy do człowieka docierało - my tu tylko zwiedzamy. Idziemy najedzeni, z wodą w zapasie, w turystycznych ubraniach, wygodnych butach. Dopiero zaczęliśmy i możemy skończyć w każdej chwili, jeśli dalej nie damy rady iść. A jeńcy ryli tu w litej skale, bez wytchnienia. Ze słuchawek dochodziły nas nagrania, w których ocalali opowiadali o swojej pracy w tym miejscu. Jak oni dali radę? Jak to było możliwe? Skąd było w nich tyle woli walki, chociaż otaczała ich śmierć? Skąd czerpali nadzieję i siłę na kolejny dzień? I w imię czego człowiek może wyrządzić drugiemu taką krzywdę?

    Nie prowadzi tu już żadna trasa kolejowa, ale w głównej części pozostawiono kawałek torów, a na szlaku znaleźć można stare drewniane podkłady kolejowe
    Nie dotarliśmy daleko. Żałowałam, bo ze zdjęć z internetu wygląda na to, że ze szlaku rozpościerają się niesamowite widoki, że można przejść się po torach przy pionowej ścianie nad rzeką (ale być może to zdjęcia z któregoś odcinka aktualnej trasy pociągu). Nie jest to jednak wykonalne w ciągu jednego dnia z dojazdem z Bangkoku i powrotem do Kanchanaburi. Mimo to wycieczkę bardzo polecam, na cały dzień lub tylko godzinę. Żeby poczuć na własnej skórze ten żar. Żeby zadumać się nad przerażającą stroną człowieczeństwa - i nad tą heroiczną, która pozwoliła przetrwać budowniczym w takich warunkach, również.

    W tle majaczy ogień z małego pożaru, którym nikt zdawał się nie przejmować, z czym spotykaliśmy się w Tajlandii dość często
    Wróciliśmy do muzeum wykończeni i zgrzani do granic naszych polskich możliwości. Moje ekologiczne przekonania straciły jakąkolwiek moc wobec obietnicy zapakowanego w plastik, chłodnego, wilgotnego ręczniczka, wyciągniętego z lodówki wraz z zimną colą i wodą. Zaglądam w notatki i z niedowierzaniem czytam, że kosztowało nas to 35 THB, tj. niecałe pięć złotych. Piękna Tajlandio, tania Tajlandio. Tęsknię mocno.

    Przydatne informacje:

    Nocleg: VN Guesthouse (ok. 80 zł za raft house)
    Atrakcje: Hellfire Pass