Moje relacje

sobota, 27 kwietnia 2019

Jak uszliśmy z życiem z płonącego pociągu (o matko kochano!) - Doha, Katar

Dzień -1, w drodze (i Doha, Katar)

Coś tu śmierdzi… być może płonący pociąg, a być może clickbaitowy tytuł posta. A może i to, i to? Ale od początku...

Kiedy wybieramy PKP jako środek transportu, jedziemy odpowiednio wcześniej. To znaczy zawsze dajemy sobie margines bezpieczeństwa, ale jazda pociągiem ma swoją sławę nie bez powodu. Mając więc lot w sobotnie popołudnie, wyjeżdżaliśmy już w to piątkowe. Usiedliśmy w wagonie bezprzedziałowym, który znacznie wolę. Pomimo że jest tam więcej ludzi, i tak uważam go za bardziej kameralny. Przynajmniej nikt się na mnie nie patrzy i nie trzeba z nikim prowadzić grzecznościowych konwersacji. Jechało się nie najgorzej, ale gdzieś około dwóch godzin przed końcem podróży usłyszeliśmy zdenerwowane głosy.

“Pali się!” - wyrokowała jakaś pani.

Wszyscy patrzyli po sobie, trochę było strachu (że wszyscy pomrzemy), trochę żartów (że - ha ha - wszyscy pomrzemy), dużo dezinformacji, tylko dlatego, że ktoś coś słyszał, że “jakaś pani powiedziała…”. Ale stanęliśmy na stacji i rzeczywiście okazało się, że zapach spalenizny oznacza, że COŚ się dzieje pod pociągiem (pracownicy świecili latarkami, chyba nie bardzo wiedząc, co jest tak naprawdę grane). Werdykt: trzeba odłączyć jeden z wagonów. Lepiej to niż spalenie. Zostaliśmy jednak postawieni przed wyborem: minimum 60 minut opóźnienia kontra przesiadka do eIC bez miejscówek. Nie uwierzyliśmy w godzinne opóźnienie (słusznie, jak się okazało) i resztę podróży spędziliśmy przy drzwiach toalety w innym pociągu.

Miłe złego początki. Wróć! Miało być zupełnie odwrotnie.

Następnego dnia mieliśmy popołudniowy lot linią Qatar Airways, więc z przesiadką w Doha. Boarding odbywa się strefowo, co jest niegłupim pomysłem. To znaczy, że pasażerowie, którzy siedzą na tyle samolotu, wchodzą pierwsi i tak dalej. A to właśnie my - ci ostatni, będący pierwszymi - żyjący przeświadczeniem, że najłatwiej przetrwać katastrofę, siedząc z tyłu... :) (Jest też bliżej do WC.)


Nom om om om...
Wegetariańskie jedzenie wybraliśmy wcześniej online, a wybór był niemały (vegan, Asian vege, Oriental vege, nawet jakiś zestaw dla konkretnych wyznawców hinduizmu…). Jestem chyba jedyną fanką samolotowego jedzenia na świecie, więc byłam jak zwykle zadowolona (w moim rankingu wygrała opcja wegańska), choć uważam, że było za mało przekąsek. Alkohol oczywiście za darmo, co pozwoliło mi na obserwację, że najchętniej zamawiany jest gin. Nie wyłamaliśmy się, choć steward zrobił duże oczy, kiedy zamówiliśmy gin z ginger ale.

Ach, steward… do tej pory pamiętamy z M. jak nazywał się przystojny steward, który skradł moje serce w czasie pierwszego lotu w życiu. Ten z lotu do Doha w niczym mu nie ustępował, więc pewnie troszkę za często wychylałam się, by mieć lepszy widok (choć to zupełnie nie mój typ urody). Cała obsługa lotu była sympatyczna, uśmiechnięta, pomocna i bardzo dobrze wyglądająca. Z obsługą lotu Doha-Bangkok było ciut gorzej, ale nie tak, żeby narzekać. Po prostu jakoś mniej uśmiechu było w tym wszystkim.

Lot, jak zwykle, uprzyjemniają filmy, muzyka, gry, audiobooki, a nawet można poczytać Koran. To znaczy, jeśli zna się arabski. Co więcej, można wybrać jednego z dwóch lektorów - opisy były takie, że pewnie ciężko byłoby mi zdecydować - legenda wśród lektorów Koranu czy pięknie interpretujący wschodzący gwiazdor?


Doha z lotu ptaka
Przystanek w Doha był komfortowo krótki. Na tyle, by nie biec na przesiadkę, ale też się nie nudzić.  Trochę się pokręciliśmy, trochę odświeżyliśmy. Zapomnieliśmy natomiast, że między lotami znów sprawdzany jest bagaż, co kosztowało nas wyrzucenie 200 ml Żołądkowej Gorzkiej (nie licząc tego, co przemycił w brzuszku M.). Nasze plany hartowania żołądka przy azjatyckiej diecie spaliły na panewce. Smut był wielki...

A na filmiku - zagadkowy misiek z głową w lampie, czyli najbardziej znana "atrakcja" lotniska w Doha :)