Moje relacje

niedziela, 25 sierpnia 2019

Śpiąc na rzece Kwai - Kanchanaburi, Tajlandia

Dzień 2 (cd.), Kanchanaburi (Tajlandia)

W końcu przyszedł czas, żeby zbierać się z powrotem do Kanchanaburi. Nie chcieliśmy już jechać pociągiem - nie było nawet jak, biorąc pod uwagę, że z Nam Tok odjeżdżają tylko dwa pociągi dziennie - jeden poranny, jeden przed piętnastą. Na szczęście wiedzieliśmy, że naprzeciwko bramy memoriału Hellfire Pass znajduje się przystanek autobusowy. Autobusy kursują mniej więcej co godzinę, a ostatni miał jechać gdzieś między szesnastą a siedemnastą.

Od budynku muzeum do bramy jest kawałek do przejścia, a ja naciskałam na M., by iść drogą, a nie na skróty przez płot. Cóż. Człowiek uczy się całe życie. Na przykład, żeby w upalnym egzotycznym klimacie zawsze mieć więcej wody, niż wydaje się nam potrzebne. Na przykład, by nie ufać rozkładom w Tajlandii. Na przykład, żeby czasem sobie ułatwić życie, jeśli istnieje ku temu sposobność. Na przykład, żeby gonić uciekający autobus, a nie stwierdzać, spojrzawszy na zegarek, że planowo niedługo będzie następny.

Droga przy muzeum Hellfire Pass
Z nieba lał się żar. Powietrze nie drgnęło nawet trochę, aby przypadkiem nie umilić nam czasu oczekiwania. Ale przynajmniej był przystanek. Drewniany, z daszkiem, z ławeczkami. Można było usiąść i popaść w stan hibernacji. I czekać. I czekać. I grono się poszerzało o kolejnych strudzonych turystów, którym przyszło czekać. I czekać. I zastanawiać się, czy przypadkiem tamten autobus nie był ostatnim. I czy autobus, który jechał w odwrotną stronę, będzie do nas zawracał. I rozważać, czy to nie jest już pora, by szukać awaryjnego transportu. I czy, jeśli tu zostaniemy, rozszarpią nas dzikie psy czy może dzieła dokonają te rządki mrówek pod nogami.

Widok z domku na Kwai o zachodzie słońca
Domki na Kwai są bardzo popularne - i bardzo klimatyczne

Ale doczekaliśmy się. Godzina i czterdzieści pięć minut spóźnienia. Za to jaka radość! Dojechaliśmy więc do upragnionego Kanchanaburi. Zatrzymaliśmy się przy dworcu, czyli w okolicach nocnego ulicznego targu, lecz pomimo głodu zdecydowaliśmy się najpierw zanieść plecaki do naszego pokoju.

Nasz guesthouse
A dokładniej - do rafthouse'u, domku na wodzie. Drewnianego domku na rzece Kwai, będąc jeszcze dokładniejszą. To był strzał w dziesiątkę! Tego, że dom stoi na wodzie, a właściwie się na niej unosi, nie czuć, dopóki obok nie przepłynie coś dużego (lub szybkiego), tworzącego fale. Jak, powiedzmy, imprezowy statek z tajskim disco polo w głośnikach. Natomiast wschód i zachód słońca oglądany z balkoniku to już cud, miód, malina. Nie możemy zapomnieć również o towarzystwie chmar malutkich gekonów (nie w pokoju, ale na korytarzu) oraz głośnych kukieli wielkich. Odgłos tych ptaków z rodziny kukułkowatych towarzyszył nam od początku do końca podróży po Tajlandii. W sumie to nadal towarzyszy, bo co jakiś czas mnie albo M. odbija z tęsknoty za Azją i zaczynamy go naśladować. To dźwięk bardzo charakterystyczny i kojarzył nam się z jednym. Wiecie, jak w tym powiedzeniu: wszystko kojarzy ci się z jednym. No, ale zanim ocenicie, to sami posłuchajcie!


Śmieszne jest to, że dopiero pisząc tę notkę, dowiedziałam się, co to było za zwierzę. Poważnie. Słychać je wszędzie. Prawie całą dobę. Potem tylko tukan mógł walczyć o detronizację tego odgłosu (spoiler: przegrał). Ale nigdy nie zaobserwowaliśmy na żywo, co właściwie ten dźwięk wydaje. Pewnie dlatego, że jest on naprawdę głośny, więc równie dobrze mógł go wydawać kukiel po drugiej stronie rzeki, a pomimo nazwy nie jest to aż tak wielki okaz.

Wracając do pokoju*, to składał się on z sypialni i łazienki. Na wyposażeniu była klimatyzacja oraz suszarka (taka do wieszania ubrań, a może był to tylko wieszak?), z której z chęcią skorzystaliśmy. W oknach były siatki przeciw owadom, może trochę dziurawe, ale nic nam szczególnie nie wlatywało, pomimo mojej fobii komarowej (gdyby siekły Was, tak jak mnie, zostawiając ślady na kolejne dni, zrozumielibyście). No i kibelek! Powiem tak: raczej nie kąpałabym się w Kwai.

Łatwopalne wnętrze rafthouse'u...
...i widok z jego "balkoniku"
Chwilę rozważaliśmy, czy jesteśmy bardziej głodni, czy zmęczeni. Jednak żadne z tych nie okazało się kluczowe - po prostu szkoda było nam okazji, by przepuścić nocny targ, a mieliśmy plan, by kupić ubrania. Do Tajlandii wybraliśmy się praktycznie tylko z niewypchanymi plecakami, przede wszystkim ze względów praktycznych - wygody podróży. Drugim powodem wzięcia naprawdę małej ilości rzeczy było to, że naczytałam się, jakie to wszystko tanie w Tajlandii i że wrócimy z dodatkowym bagażem ubrań.

Otóż nie. Coś tam kupiłam, ale naprawdę nie było łatwo, jakościowo różnie i było to później niż targ w Kanchanaburi. Znalazłam tam może jedną rzecz, z wygórowaną i nienegocjonowalną ceną, nie było tam też ubrań, na które zawsze polują turyści. Zdecydowanie nieudane zakupy odzieżowe odbiliśmy sobie kwestią kulinarną.
Chodziliśmy w tę i we w tę, nie mogąc zdecydować, na co mamy ochotę. W końcu zawierzyliśmy radom wszystkich podróżników świata i poszliśmy tam, gdzie czekało najwięcej Tajów. Nie wiedzieliśmy, co prawda, co takiego jest tam serwowane - a było to tylko jedno danie - ale pomysł popłacił. Pani szatkowała różne warzywa i podała nam to w formie sałatki. Przez wiele dni nie wiedzieliśmy jeszcze, że tak szybko udało nam się posmakować jednego z bardziej popularnych tajskich specjałów - papaya salad (Som Tam), czyli sałatka z zielonej papai z dodatkiem zielonej fasolki, orzechów i innych cudów. Danie jest słodkawe i orzeźwiające. Jego piękno tkwi w prostocie. Chociaż później też zdarzało nam się je jeść i również było smaczne, to wiemy, że do tej konkretnej pani nie bez powodu ustawiały się kolejki.

Główna ulica w Kanchanaburi - jej przejście stanowi wyzwanie
Cmentarz wojenny, który mijaliśmy wracając do guesthouse'u
Zaraz obok było natomiast stoisko ze smażonym w tłuszczu kurczakiem w panierce, takie małe kawałki w stylu KFC. M. dostał moje przyzwolenie i zakupił torebkę tych przysmaków, choć na co dzień nie jadamy mięsa. Połączenie z sałatką papajową było znakomite... albo byliśmy po prostu bardzo głodni. I to wszystko razem za jedyne 50 THB, choć aż nie chce mi się wierzyć zapiskom.

Nie było to ostatnim, co zjedliśmy tego wieczora. Mieliśmy ochotę na coś słodkiego. Jedna sprzedawczyni sprawnie wyłapała nasze łakome spojrzenia. Przygotowywała smażone - właściwie może nawet bardziej grillowane - banany, a wszyscy wiemy, że banany w Polsce nie mogą równać się tymi z tropików. W dodatku kosztowały grosze! (Co prawda zapisałam sobie, że 150 THB za trzy, ale to musiał być błąd - prędzej chodziło o 15 THB). Cóż... wielkie było nasze zdziwienie, gdy te małe, przypieczone bananki okazały się być nie tylko mało słodkie, ale po prostu cierpkie. Skrajnie nie lubimy wyrzucać jedzenia. Często jemy coś po dacie, kupujemy mniej świeże produkty na wyprzedażach, mrozimy pieczywo i zużywamy tyle, ile go potrzebujemy oraz inne takie eko wymysły. Więc i tutaj przymusiliśmy się, by zjeść jak najwięcej, ale jakaś resztka raczej wylądowała na śmietniku, dając nam nauczkę, że jak kupować banany, to świeże. Świeże zawsze okazywały się smaczne. Nie było efektu wow, że te owoce tak totalnie lepsze niż nasze importowane, jednak zjadanie całych kiści króciutkich bananów (najlepiej również z wyprzedaży, a co!) było bardzo przyjemne, pożywne i sycące.

Tubylec w guesthousie
Nasz głód słodkiego nie został zaspokojony. Lecz wtem - stoisko z naleśnikami. Cieniutkie, nie za duże, smarowane niewielką ilością wybranego dodatku, smaczne oraz tanie. I przesympatyczny sprzedawca, który po zakupie spytał, czy może nam zrobić zdjęcie. Do mojego naleśnika poprosiłam coś, co nie mówiło mi nic - Ovantin (choć stawiam, że chodziło o "Ovaltine"). Okazało się mieć kakaowo-mleczny smak i to mi wystarczyło do szczęścia. Do drugiego naleśnika wzięliśmy coś bardziej azjatyckiego, ale równie zagadkowego: smak "Baitei." Internet nie jest w stanie mi odpowiedzieć, cóż to mogło być.

Jednak nie samym jedzeniem człowiek żyje. Dzień był naprawdę wyczerpujący, nogi obolałe, a nasze oczy przyciągały tabliczki z napisem "Foot massage". Na chodniku przy głównej ulicy, zaraz obok targu, swoje stanowiska rozłożyło parę grup masażystów. Mieli siedziska dla klientów, poduszki, kocyki, ręczniki, kosmetyki. Była to nader pociągająca wizja, lecz czy nasz skromny budżet mógł pozwolić na takie luksusy? A i owszem, mógł. Dwudziestominutowy masaż stóp kosztował - uwaga - 60 THB za osobę. Jednak jeśli ktoś myśli, że to czysty relaks, to może się zdziwić. Tajski masaż to naciskanie, pocieranie, rozciąganie - słowem: ból. Poważnie, następnego dnia po masażu (wykonanym przez całkiem przystojnego Taja, tak na marginesie) miałam całe łydki w siniakach. Nasze męki zresztą i tak były niewielkie w porównaniu do jęczącego tubylca, który doświadczał masażu pleców. Ten dopiero miał cierpienie wypisane na twarzy - ku uciesze masażystów. Kiedy kolejnego wieczora pojawiła się propozycja ponownego skorzystania z tej ulicznej atrakcji - zaparłam się z całych sił. To jednak nie znaczy, że na tym skończyły się nasze przygody z masażem tajskim, po prostu musiałam odpocząć od nadmiaru wrażeń. ;)

Po tak intensywnym dniu marzyliśmy o udaniu się do łóżka, ale obowiązki wzywały - skoro nie udało się kupić ciuchów, trzeba było zrobić pranie...


Przydatne informacje:
Nocleg: VN Guesthouse (ok. 80 zł za raft house)
Atrakcje: nocny market

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze mile widziane! :)