Moje relacje

niedziela, 18 sierpnia 2019

Przełęcz Ognia Piekielnego, czyli niewyobrażalna harówka - Hellfire Pass, Tajlandia

    Dzień 2 (cdn.), Hellfire Pass i Nam Tok (Tajlandia)

    W Chinatown daliśmy sobie trochę na luz, bo wiedzieliśmy, że następnego dnia zaczynamy zwiedzanie na maksa. I rzeczywiście, taryfa ulgowa się skończyła. Wstaliśmy z samego rana, żeby zdążyć na pociąg o 7.50 ze stacji Thonburi (nie z główej Hua Lamphong!). Podobno ciężko tam się dostać na pieszo, więc postanowiliśmy nie kusić losu i złapać taksówkę, żeby zawiozła nas pod sam dworzec. Już samo to mnie stresowało (czy w Bangkoku łatwo złapać rano taksówkę, najlepiej taką z uczciwym kierowcą?), toteż wyszliśmy odpowiednio wcześniej. Warunki podróżnicze to nieliczne, które budzą we mnie dyscyplinę czasową (prawie spóźniłam się na własny ślub...).

    O dziwo, wystarczy, że doszliśmy do pobliskiego ronda i tam z marszu złapaliśmy taksówkarza, który bez słowa sprzeciwu włączył taksometr. Cóż, miłe złego początki... Szybko zorientowałam się, że chociaż bardzo chciałabym zapiąć pasy, to nie mogę, bo ich nie ma. A naprawdę chciałam je zapiąć, mając w oczach śmierć za każdym razem, gdy z prędkością 70-80 km/h siedzieliśmy samochodowi z przodu na zderzaku. Kierowca - również bez zapiętych pasów - nie widział w tym nic niewłaściwego. Potem natomiast, gdy już byliśmy całkiem blisko celu, ulica okazała się zamknięta. Rozpoczęliśmy objazd i tutaj moja wewnętrzna cebula, każąca pilnować napiętego budżetu, zaczęła się buntować. Kiedy już miałam zaproponować, by pan po prostu nas wysadził, okazało się, że jesteśmy na miejscu. Żywi, sporo przed czasem i biedniejsi o zaledwie jakieś 11 złotych.


    Stacja Thonburi - w oczekiwaniu na pociąg, jadący trasą Kolei Śmierci


    W weekendy do Kanchanaburi kursują specjalne turystyczne pociągi, które z opisu wyglądają nawet na niegłupią opcję. To był jednak poniedziałek, więc wzięliśmy, co było - regularny, codzienny pociąg trzeciej klasy dla Tajlandczyków i naiwnych turystów, którzy jeszcze nie wiedzą, co oznacza w tym klimacie kilka godzin bez klimatyzacji. Kupiliśmy bilet na końcową stację (Nam Tok Sai Yok Noi) za 100 THB od osoby. To właśnie fragment między Kanchanaburi a Nam Tok jest historyczny - i przez to był naszym głównym celem.


    Mieliśmy dla siebie jeszcze godzinkę do wygospodarowania. Na szczęście obok dworca (który składa się z małego budyneczku z kasą i służbowymi pomieszczeniami oraz kilku ławek) znajduje się całkiem pokaźne targowisko. Nie każda jego część pachnie tak, żeby chciało się ją wąchać z rana, ale przynajmniej jest na co popatrzeć i czym zaspokoić pierwszy głód. W dodatku na dworze jest jeszcze przyjemnie i ciągle panuje radosna aura wschodu słońca, która zapowiada kolejną piękną podróż życia.

    Na straganie w dzień targowy tajskie słyszy się rozmowy... i choć widok w miarę europejski, to zapach już całkiem azjatycki
    Kiedy przyszła pora, wsiedliśmy do pociągu jako nieliczni (ale nie jedyni) z turystów. Zajęliśmy niewygodne miejsca, licząc na to, że nie będzie na nas świeciło słońce. Pociąg powoli zaczął się toczyć po torach, gdy nagle gwałtownie szarpnął i stanął. Co się okazało? To nie była żadna awaria, żadne kwestie bezpieczeństwa, żadne planowe posunięcie się o kilka metrów. To po prostu była życzliwość Tajów, którzy zatrzymali pociąg, widząc, że z taksówki wybiegli jeszcze jacyś turyści... I nie był to jedyny raz, kiedy byłam tego świadkiem.

    O jeździe pociągiem pisałam w poprzednim poście. W skrócie: to było naprawdę ciężkich sześć, może pięć i pół godzin (rozkładowo: pięć). Jechaliśmy jednak trasą Kolei Śmierci, więc pewne niedogodności były wpisane w sprawę. A sama trasa jest piękna. Wiedzie po trzeszczących drewnianych mostach i wiaduktach; po stromych klifach, graniczących z krętą rzeką Kwai (Khwae Yai); pośród malowniczych dolin i rozlewisk; obok idealnie utrzymanych trawników luksusowych ośrodków wypoczynkowych oraz skromnych domków na wodzie; poprzez kolorowe stacje kolejowe obstawione kwietnikami. Podziwianie krajobrazów wywołuje pewną wewnętrzną sprzeczność w obliczu wiedzy o cierpieniach, jakie się tu dokonywały.


    Domki na rzece Kwai
    Budowana w czasie II wojny światowej Kolej Birmańska o długości ponad czterystu kilometrów miała łączyć Birmę z Tajlandią. Japończycy zapędzili do pracy lokalną ludność cywilną i wziętych w niewolę aliantów. Wymagało to nieludzkiego wysiłku - kilkanaście godzin na dobę, w nieprzyjaznym i niebezpiecznym terenie, w warunkach zerowej higieny, z głodowymi racjami żywieniowymi, w niewyobrażalnym upale, wśród rozprzestrzeniających się chorób, w tym malarii i cholery. Łączną liczbę ofiar tego przedsięwzięcia szacuje się na ponad sto tysięcy ludzi. Najbardziej znanym fragmentem trasy jest most na rzece Kwai w Kanchanaburi. Ta żelazna (częściowo odbudowana) konstrukcja jest teraz turystycznym symbolem miasta. Znajdujący się na niej piesi turyści chowają się w zatoczkach, czy może na "balkonikach", gdy pociąg powoli toczy się po torach. W dole rozpościera się widok na klimatyczną okolicę. Jednak najcięższym odcinkiem trasy dla budowniczych był Hellifre Pass (Przełęcz Ognia Piekielnego) - i tam właśnie zmierzaliśmy.

    Nie da się tam dotrzeć pociągiem - poza "pamiątkowymi" fragmentami w memoriale, tory się tamnie zachowały. Dlatego należy dojechać do (ładnej, jak chyba wszystkie w Tajlandii) stacji końcowej linii - Nam Tok - i tam szukać transportu do memoriału w postaci pojazdu zwanego "songthaew".

    Zanim jednak wyruszyliśmy na zwiedzanie, postanowiliśmy coś zjeść. Obok dworca znajduje się punkt gastronomiczny, w którym zjedliśmy nasze pierwsze curry i sajgonki. Baliśmy się, że będzie tam za drogo, niezbyt smacznie i niekoniecznie z zachowaniem zasad higieny - w końcu bar był w świetnej lokalizacji i bez względu na wszystko miał klientów - ale obawy okazały się nieuzasadnione. Toaleta też była w pewien sposób atrakcją. Nie dość, że miała ponaklejane nieco upiorne naklejki z postaciami z bajek, to jeszcze po drodze do niej przechodziło się obok otwartego okna sypialni. Chcąc nie chcąc, człowiek zerkał, jak żyje się tym ludziom. No to jak się żyje? Skromnie.


    W drodze z Nam Tok do Hellfire Pass, widok z paki songthaewa
    Czas nas naglił. Trafiliśmy do Nam Tok po południu, zaspokoiliśmy głód, a memoriał był otwarty tylko do 16. I tu zaczęły się delikatne schody. Na parkingu stały songthaewy, czyli małe ciężarówki przystosowane (choć to zbyt wiele powiedziane) do przewozu osób poprzez umieszczenie na pace dwóch rzędów drewnianych ławek. Zaczęliśmy więc wypytywać w sprawie dotarcia do Hellfire Pass. Kierowca nie wydawał się do końca rozumieć, lecz z pomocą przyszedł obsługujący nas pan z lokalu, w którym jedliśmy. Wytłumaczył, żebyśmy wsiedli do pojazdu, w którym znajdował się już starszy turysta z Zachodu. On co prawda wybierał się do wodospadu Sai Yok Noi, na który nam brakowało już czasu (choć zamierzaliśmy to sobie odbić kolejnego dnia), jednak mieliśmy go wyrzucić po drodze, a sami dojechać do naszego celu.

    Jazda songtheawem nie należała do najbardziej relaksujących. Bezpieczeństwo jazdy pozostawia wiele do życzenia - siedzi się na ławkach bokiem do jazdy, nie ma możliwości przypięcia się do czegokolwiek, a osiągana prędkość jest jednak typowa dla automobilów. Za to turysta okazał się całkiem rozmowny. Miał żonę Tajkę, podróżował już od dłuższego czasu, miał serdecznie dość upalnej pogody, za to piwo trzymał pod ręką, a łączącą nas cechą były tatuaże. Dotarliśmy do wodospadów i... no właśnie, kierowca nie mógł zrozumieć, dlaczego nie wysiadamy. Powtarzaliśmy, że chcemy dotrzeć do Hellfire pass, ale ni w ząb nie rozumiał, o co nam chodzi, a my ni w ząb nie rozumieliśmy, jak on może nie rozumieć, skoro to jedna z głównych atrakcji w tej okolicy. Na szczęście z odsieczą przybył ktoś, kto rozumiał troszkę po angielsku, a my skorzystaliśmy z dobrodziejstwa cywilizacji, jaką jest internet, i pokazaliśmy zdjęcia z memoriału.



    Udało się. Jechaliśmy do celu. Tylko... ile miało nas to wynieść? Obawialiśmy się, że cena, którą ustaliliśmy - czyli 500 THB - okaże się ceną za osobę. To by oznaczało naprawdę drogi transport, na który niekoniecznie mieliśmy miejsce w budżecie. Nawet za dwie osoby było to zadziwiająco drogo, biorąc pod uwagę, że przejechaliśmy setki kilometrów za mniej. Kiedy w końcu zatrzymaliśmy się pod bramą terenu memoriału, wręczyliśmy banknot pięciuset bahtowy, licząc, że sprawa załatwiona. I tak było. Kierowca wziął pieniądze, pomógł nam zejść i tyleśmy go widzieli.

    Dotarliśmy do klimatyzowanego budynku muzeum. Panie z obsługi opowiedziały nam, jak poruszać się po wytyczonej trasie oraz wręczyły nam słuchawki i audioprzewodniki, kilkukrotnie powtarzając, że nie mamy zbyt wiele czasu i bardzo, ale to bardzo proszą, żebyśmy wrócili przed 16 - bo wtedy właśnie zamykają. Wszystko jest darmowe: wejście, szafki na bagaż (zmieściliśmy spore plecaki), audioprzewodniki, transport dla strudzonych turystów z początku trasy do muzeum i samo muzeum, w którym można obejrzeć zdjęcia i filmy z budowy oraz poczytać nieco na temat tej strasznej historii.

    Memoriał współfinansowany jest przez australijski rząd na upamiętnienie cierpień żołnierzy z Australii, którzy jako jeńcy wykuwali tę przełęcz
    Skąd w ogóle wzięła się nazwa "Przełęcz Ognia Piekielnego"? Wyobraźcie to sobie. Jest noc. Wycieńczeni jeńcy pracują ostatkami sił, by przebić się przez litą skałę. Z dwóch stron otaczają ich pionowe ściany. A na nich - w świetle pochodni - tańczą ich wychudzone cienie. Czyż nie brzmi to jak wizja piekła?

    Flagi krajów, których obywatele budowali Kolej Śmierci
    Ledwie rozpoczęliśmy nasz trekking, już było ciężko. Mnie od początku przyjazdu do Tajlandii ciągle bolała głowa (dzięki czemu odkryłam, że lepiej na mnie działa paracetamol niż ibuprofen, którego tutaj praktycznie nie dawało się kupić). Rozgrzane powietrze stało w miejscu. Piliśmy wodę co trzy kroki, uszy pociły nam się od słuchawek (M. właściwie w ogóle z nich zrezygnował), a tempa nie mogliśmy narzucić zbyt wolnego z powodu ograniczeń czasowych. Chcieliśmy przejść szlakiem ile się dało, ale ten był również nieprzyjazny. W górę, w dół, po korzeniach i kamieniach. I wtedy do człowieka docierało - my tu tylko zwiedzamy. Idziemy najedzeni, z wodą w zapasie, w turystycznych ubraniach, wygodnych butach. Dopiero zaczęliśmy i możemy skończyć w każdej chwili, jeśli dalej nie damy rady iść. A jeńcy ryli tu w litej skale, bez wytchnienia. Ze słuchawek dochodziły nas nagrania, w których ocalali opowiadali o swojej pracy w tym miejscu. Jak oni dali radę? Jak to było możliwe? Skąd było w nich tyle woli walki, chociaż otaczała ich śmierć? Skąd czerpali nadzieję i siłę na kolejny dzień? I w imię czego człowiek może wyrządzić drugiemu taką krzywdę?

    Nie prowadzi tu już żadna trasa kolejowa, ale w głównej części pozostawiono kawałek torów, a na szlaku znaleźć można stare drewniane podkłady kolejowe
    Nie dotarliśmy daleko. Żałowałam, bo ze zdjęć z internetu wygląda na to, że ze szlaku rozpościerają się niesamowite widoki, że można przejść się po torach przy pionowej ścianie nad rzeką (ale być może to zdjęcia z któregoś odcinka aktualnej trasy pociągu). Nie jest to jednak wykonalne w ciągu jednego dnia z dojazdem z Bangkoku i powrotem do Kanchanaburi. Mimo to wycieczkę bardzo polecam, na cały dzień lub tylko godzinę. Żeby poczuć na własnej skórze ten żar. Żeby zadumać się nad przerażającą stroną człowieczeństwa - i nad tą heroiczną, która pozwoliła przetrwać budowniczym w takich warunkach, również.

    W tle majaczy ogień z małego pożaru, którym nikt zdawał się nie przejmować, z czym spotykaliśmy się w Tajlandii dość często
    Wróciliśmy do muzeum wykończeni i zgrzani do granic naszych polskich możliwości. Moje ekologiczne przekonania straciły jakąkolwiek moc wobec obietnicy zapakowanego w plastik, chłodnego, wilgotnego ręczniczka, wyciągniętego z lodówki wraz z zimną colą i wodą. Zaglądam w notatki i z niedowierzaniem czytam, że kosztowało nas to 35 THB, tj. niecałe pięć złotych. Piękna Tajlandio, tania Tajlandio. Tęsknię mocno.

    Przydatne informacje:

    Nocleg: VN Guesthouse (ok. 80 zł za raft house)
    Atrakcje: Hellfire Pass

    1 komentarz:

    1. Prawdziwe zwiedzanie to nie tylko oglądanie, ale też chęć czerpania wiedzy o tych miejscach i emocjach ludzi związanych z nimi. Brawo Ali, brawo oboje podróżnicy.

      OdpowiedzUsuń

    Komentarze mile widziane! :)