Moje relacje

sobota, 3 sierpnia 2019

Chińskie tajskiego początki - Bangkok, Tajlandia

Dzień 1, Chinatown (Bangkok)

Lotnisko w Bangkoku nie daje poczuć jeszcze Azji. Może tylko przez ten krótki moment, gdy wysiadłszy z samolotu, przechodzi się przez nagrzany rękaw do budynku.

A w nim warto załatwić parę spraw:


- wymienić pierwsze dolary na bahty (to właśnie dolary lub euro polecane są do wzięcia, bo na kursie wychodzi to lepiej niż bezpośrednie kupno bahtów w Polsce) - wszyscy polecają kantor SuperRich, który znajduje się przy stacji Airport Link na podziemnym poziomie, jednak proponowany kurs był dokładnie taki sam w sąsiednich budkach, do których nie było kolejki (a był on nawet lepszy niż jakiś przypadkowo znaleziony w mieście, bo wynosił wówczas 31,20 THB za 1 USD). Trochę czuliśmy w tym podstęp, ale i tak poszliśmy do bezkolejkowej budy obok. Na szczęście nie było ani żadnych dodatkowych opłat, ani przeinaczenia kursu, więc chyba chodziło tylko o internetową renomę SuperRich (chociaż chętnie poczytam komentarze na ten temat, jeśli ktoś wie, w czym rzecz);


- kupić kartę SIM, żeby móc oszczędzić sobie stresu i podczas podróży korzystać z Google Maps (podobno Tajowie podpowiedzą kierunek nawet wtedy, kiedy sami nie znają drogi), ale też z serwisów do rezerwacji noclegów (Agoda, Booking.com) czy z Graba (ichniego Ubera) - my telefon zaopatrzyliśmy w kartę sieci AIS (549 THB/30 dni - w tym 4,5 GB internetu i 50 minut rozmów);


- zrobić małe spożywcze zakupy w 7-eleven (odpowiednik Żabki) - i po raz pierwszy spróbować czegoś, czego nie uświadczy się w naszych sklepach.


Dojechanie
z lotniska do centrum nie przysparza problemów. Można oczywiście skorzystać z taksówek, jednak przy dwóch osobach stwierdziliśmy, że taniej nas wyjdzie kolejka naziemna Skytrain + metro MRT (razem jakieś 15 zł za dwie osoby, ale koszt zależy od stacji końcowej).

Pierwszy nocleg mieliśmy w Chinatown, w Pop Art Hostel. Rezerwacja przez booking.com, pokój prywatny z łazienką, “aneksem kuchennym” (zlew, czajnik i szafki) i klimatyzacją za 70 zł. Przed hostelem zostawia się buty. Obsługa przyjazna i pomocna. Komarów naliczyłam: sztuk 1. Dla kogoś, kto nie szuka luksusu, jest ok, choć okolica nie wydaje się spektakularna.

Moo Satay, czyli pierwszoligowy streetfood
Pomimo posiadania ambitniejszych planów, postanowiliśmy odpocząć przed kolejnym dniem i za dużo nie zwiedzaliśmy. Wieczorem po prostu wybraliśmy się na spacer po dzielnicy, którego punktem kulminacyjnym miały być wieprzowe szaszłyki u Moo Satay (240 THB/30 szt.). W dymie odczekaliśmy na swoje na miejsce siedzące, ale było pysznie (ten sos arachidowy!). I choć nie jemy mięsa na co dzień, to w podróży dajemy sobie czasem dyspensę, żeby spróbować lokalnych specjałów. Te szaszłyki były zresztą jedną z pierwszych rzeczy, jakie zaplanowałam na ten wyjazd.

Sos arachidowy, na który warto poczekać
Brzmi śmiesznie, jednak wiedzcie, że ja planuję nałogowo. Nie umiem "pójść na spontan", zresztą odbierałoby mi to radość, jaką mam z przeżywania podróży jeszcze przed jej rozpoczęciem. A dodatkowo miałam trochę czasu podczas sesji tatuowania, w trakcie których chciałam zająć myśli. No, i zależało mi, by trafić do Chinatown jeszcze podczas trwania ich Nowego Roku. Szukałam więc informacji na jakimś blogu podróżniczym, gdzie ktoś polecił to właśnie miejsce. Już wiemy, dlaczego. A Wy wiecie, skąd w moim planie tak absurdalne pozycje.

Gwarna ulica Chinatown
To było pierwsze zetknięcie M. z azjatyckim ruchem drogowym. Ja widziałam to już w Chinach, ale mam wrażenie, że tu jest nieco gorzej. Może wymaga to wprawienia się na nowo, a może to kwestia braku sygnalizacji świetlnej (przynajmniej w okolicy). Nie to, żeby w Pekinie światła powstrzymywały ludzi od przejeżdżania na czerwonym.. M. porównał to do potoku z płynącymi śmieciami (przykład nie był nacechowany negatywnie, to było luźne stwierdzenie ;)), które - wykorzystując każdą możliwą przestrzeń do minięcia się - zachowują płynność ruchu. Bo rzeczywiście - praktycznie nikt (poza najmniej znaczącymi w tym procederze pieszymi) nie musi się na skrzyżowaniu zatrzymywać. Najbardziej zadziwiający są skuterzyści. Wcisną się wszędzie, doskonale lawirując między autami, a przy tym respektują prawo większego, choć nie wyglądają, jakby czegokolwiek się lękali. Pojazdów jest tyle, że nie można się nie zastanawiać, co by było, gdyby wprowadzić tu zasady europejskiego ruchu drogowego? Czy ktokolwiek dojechałby do celu?

 
Za punkt honoru postawiłam sobie jak najszybciej zaopatrzyć się w środki ochrony przeciw komarom. Podobno wszędzie można kupić moskitiery. Mnie się w oczy nie rzuciły, ale też szczególnie się za nimi nie rozglądałam. W 7-eleven można kupić jakieś specyfiki antykomarowe, ale konkretny, polecany spray (Sketolene, 50 TBH) znalazłam dopiero w drugim, a spiralę do palenia chyba dopiero w czwartym. Cóż, dobrze, że mają 7-eleven co najmniej tyle, co my Żabek.

W nocy budziłam się, żeby kontrolować klimę - raz było mi za ciepło, raz za zimno, ale ogólnie noc przespana. W Pop Art Hostel jako przykrycie dostaje się tylko kocyk, my natomiast mamy swoje własne prześcieradełka (wkłady do śpiworów) - zwane przez nas “ścieradełkami” - które są zupełnie wystarczające. No, chyba że AC odkręci się na maksa, czyli na modłę tajską.


A z rana w dalszą drogę - pociągiem.

Przydatne informacje:
Nocleg: Pop Art Hostel China Town (ok. 80 zł za pokój z łazienką i AC)
Jedzenie: Moo Satay

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze mile widziane! :)