Moje relacje

sobota, 9 listopada 2019

Birmańskie smaki i chińskie zabawy w sosie tajskim - Kanchanaburi, Tajlandia

Dzień 3 (cd.), Kanchanaburi (Tajlandia)

Pół drogi powrotnej autobusem z Erawan stresowaliśmy się, czy damy radę zakomunikować kierowcy, że chcemy wysiąść wcześniej niż na stacji końcowej. Pomogło śledzenie trasy w komórkowej nawigacji i szybkie zerwanie się do ewakuacji, gdy autobus zatrzymał się na prośbę innych pasażerów (a może na przystanku? - kto to wie!).

Do rafthouse'u wróciliśmy zmęczeni i zadowoleni, ale nade wszystko - potwornie głodni. Już w Erawan rozważaliśmy zjedzenie czegoś z parkowej oferty, ale naprawdę nic nas nie zainteresowało. Tymczasem w naszym domu gościnnym na górnym poziomie znajdowała się restauracja ulokowana na drewnianym tarasie, z widokiem na rzekę Kwai. Internetowe opinie o jakości jedzenia w owym przybytku były w porządku, a my i tak lecieliśmy z nóg, więc ogarnęliśmy się tylko troszkę i zaraz ruszyliśmy celem napełnienia żołądków.

Restauracja w guesthousie - oczywiście na boso
A w menu zaskoczenie. Fakt, że to był początek naszej podróży po Tajlandii, ale podejrzewałam, że taka okazja może się nie powtórzyć, więc wybraliśmy dwie pozycje z kuchni... birmańskiej. Makaron z warzywami i smakowitą sałatkę z orzeszkami ziemnymi. M. wziął dla siebie owoce morza (ble, ble, ble), jako że w Azji są one w przyzwoitej cenie i musiał się tym nacieszyć. To, co nas ominęło, to niestety świeże ryby, które należało zamówić przed godziną dwunastą. Cóż, nie można mieć wszystkiego, ale po takim obiedzie można mieć przynajmniej pełne brzuszki, bo porcje były uczciwe. Razem z napiwkiem wydaliśmy... 300 THB! Takie ceny tylko w Azji.

Wróciliśmy do pokoju odpocząć przed wieczorną eskapadą. Domek delikatnie unosił się na falach, gdy obok nas pływała obwieszona światełkami imprezowa łódź, z karaoke w rytmie disco polo. Nacieszyłam się balkonikiem na rzece, nasłuchałam wieczornego śpiewu kukieli, w sercu zapisałam widok tajlandzkiego słońca, zachodzącego za drugim brzegiem, na którym coś beztrosko dymiło.




Walizki ze szczęściem, czyli sprzedaż losów
A kiedy zrobiło się ciemno, moją uwagę przykuły żywe kolory i podejrzany gwar. Coś wyglądało i brzmiało na dobrą zabawę. To co? Idziemy na poszukiwanie przygody!

Z obolałymi nogami wywędrowaliśmy "na miasto". Zmierzaliśmy w kierunku zabawy, nie wychodząc na główną drogę, tylko krążąc uliczkami i mijając domostwa, gdzie życie toczyło się na zewnątrz, przy pracy w rodzinnym gronie. Potem, przy przechodzeniu przez ruchliwą drogę, uratowałam M. przed niechybną śmiercią pod kołami skutera, prowadzonego przez równie przerażoną, co my, (i wrzeszczącą z tegoż przerażenia na widok samobójczych turystów) dziewczynę. Serio, oczy trzeba mieć dokoła głowy.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że odbywa się naprawdę spory festyn. Mnóstwo stoisk, muzyka, tłumy, loterie, występy, film na dużym ekranie, neonowe ozdóbki (to one tak ładnie świeciły mi na tym balkonie?). O co chodziło? Po terminie i wszędobylskich chińskich symbolach wywnioskowałam, że muszą to być jeszcze obchody chińskiego Nowego Roku.

Przepiórcze jaja za trochę ponad złotówkę



To, co nas interesowało najbardziej, to jak zawsze jedzenie. :) Pyszności za śmiesznie niskie ceny. Może niekoniecznie popcorn z ręcznie obracanego kosza czy smażone owady, lecz przepiórcze jaja na patyku, omlet (?), z surówką, cola w zwrotnej butelce (wypiliśmy na miejscu, gapiąc się na pokaz tańca), mrożony słodki napój, coś na śniadanie - i to wszystko za jedyne 125 THB. Kiedy dziś przeglądam zapisy z wydatków, to ciężko mi w to uwierzyć, ale w odnotowywaniu wydawanych pieniędzy byłam naprawdę skrupulatna... :)






Zmęczeni potokiem ludzi, zapachami i hałasem udaliśmy się jeszcze nad staw, wgłąb parku, gdzie mogliśmy obejrzeć tył ekranu, na którym projektowany był film (widzieliśmy wszystko, ale niekoniecznie udało nam się pojąć akcję...), oraz dziwny okrągły budynek.

O bardzo porannej porze mieliśmy pociąg do Bangkoku, więc trzeba było się zbierać do domku. Pewnie i powrót byłby całkiem miły, gdyby nie... OBRZYDLIWY KARALUCH NA ULICY, na którego prawie wlazłam, bleee... i oto mogłam odhaczyć tajlandzkiego karalucha na liście to-see-in-Thailand. Potem jeszcze tylko wolno biegający pies, który wyglądał, jakby mógł nas zarazić wścieklizną (ale znaliśmy go już, był z okolicznego psiego gangu) i w ten sposób dobrnęliśmy do końca pobytu w Kanchanaburi.


Przydatne informacje:
Nocleg i restauracja: VN Guesthouse (ok. 80 zł za raft house)
Atrakcje: park, gdzie odbywał się festyn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze mile widziane! :)