Moje relacje

sobota, 30 listopada 2019

Leżący Budda z metra cięty (właściwie to z czterdziestu sześciu metrów)

Dzień 4, Wat Pho - Bangkok (Tajlandia)

Nasz pociąg miał ruszać o 7:19. Wstałam o wczesnej porze, by jeszcze na spokojnie przyjrzeć się wschodzącemu słońcu i posłuchać odgłosów poranka nad rzeką Kwai. Obudziłam M., zjedliśmy niekoniecznie pyszności, kupione poprzedniego wieczoru na festynie i ruszyliśmy, by w około 20 minut dojść na dworzec. Poprzedniego wieczoru odebraliśmy z recepcji nasz depozyt, więc pozostało nam zostawić za opustoszałą ladą kluczyk od... kłódki, która stanowiła zamek naszego pokoiku. Następnie pożegnał nas widok okolicznego psiego gangu, czyli ganiające się znacznej wielkości kundelki. Na stacji kupiliśmy bilety i dłuższy czas musieliśmy czekać na niepunktualny pociąg. Może i byliśmy niewyspani, ale zdecydowanym plusem podróżowania o tej porze było to, że poranki to jedyna pora dnia, kiedy nie jest gorąco. Nawet wieczorami nie można liczyć na przyjemny chłodek.



O 10:25 mieliśmy dojechać do Bangkoku, ale oczywiście byliśmy tam nieco później. Od razu ruszyliśmy do taksówki, w której kierowcą był starszy Taj o nieszczerym - i bezzębnym - uśmiechu. Sto razy powtórzyłam, że chcemy jechać z taksometrem, ale jednak wsiedliśmy do auta, nie będąc pewnymi, czy się dogadaliśmy. Po dojechaniu na miejscu okazało się, że taksówkarz oczekiwał niezasłużonych 200 bahtów, jednak koniec końców skończyło się na mniejszej kwocie. Dałam mu banknot stubahtowy i na prośbę dorzuciłam pierwszą monetę, jaka nawinęła mi się do ręki. I jemu, i nam pozostał niesmak, oboje czuliśmy się oszukani - ale żadne nie było szczególnie stratne. Dopiero potem obejrzeliśmy nagranie, z którego zrozumieliśmy, że rzeczywiście on gadał swoje, a my swoje. Była to dla nas nauczka, by w przyszłości zawierzyć Grabowi, czyli ichniemu Uberowi, gdzie koszt jest z góry oszacowany i naliczany elektronicznie, więc o krętactwie nie było mowy. Być może przejazdy kosztowały nieco drożej niż taksówki z taksometrem, ale na pewno mniej niż te prowadzone przez kanciarzy, którzy taksometru nie włączali.

Dojechaliśmy w każdym razie do tradycyjnego tajskiego drewnianego domu, znajdującego się niedaleko turystycznych miejscówek. Mieliśmy zarezerwowany droższy pokój, bo zależało mi na ładnym, klimatycznym noclegu. Co prawda brakowało tam klimy i podobno dom upodobały sobie również karaluchy, ale się uparłam. Mieliśmy lekki problem ze zlokalizowaniem miejscówki, ale w końcu zostaliśmy wpuszczeni przez starszą, niekoniecznie sympatyczną gospodynię. Ze zdziwieniem minęliśmy napis, głoszący, że Tajowie nie mają tu czego szukać, i weszliśmy do zakurzonego wnętrza. Gospodyni zaczęła szukać naszej rezerwacji, więc pośpieszyłam z pomocną informacją, że dokonaliśmy jej przez serwis Agoda.

- Agoda? Agoda nie. Tylko Booking - odpowiedziała staruszka łamaną angielszczyzną, ku naszemu niedowierzaniu.

Pani nie dała sobie wytłumaczyć, że jednak "Agoda tak", bo jej dom właśnie na tym serwisie się znajduje, i mieliśmy potwierdzoną rezerwację, i w ogóle co ona wygaduje. Uniosłam się dumą i stwierdziłam, że na pewno nie będę robiła innej rezerwacji na to lokum i napiszę do Agody skargę, co uczyniłam. I choć reakcja była szybka - przeprosiny i zapewnienie, że żadnych kosztów nie poniesiemy - to noclegownia dalej się na tym serwisie znajduje.

Zostaliśmy na lodzie. Nie mieliśmy ochoty brać już żadnej taksówki, stwierdziliśmy, że pójdziemy do turystycznej dzielnicy na piechotę. Szybko zarezerwowaliśmy - przez Booking, oczywiście - coś taniego, prowadzonego przez muzułmanów, i od razu się tam skierowaliśmy. Na miejscu - również oczywiście - nie obyło się bez problemów, bo okazało się, że zarezerwowany przez nas pokój z łazienką nie będzie gotowy i mogą nam zaproponować tylko taki bez łazienki, za to taniej. Nie mieliśmy już siły szukać dalej, więc go wzięliśmy i... czekaliśmy pod recepcją szmat czasu, żeby ten pokój odebrać. Wspólna łazienka okazała się dość obleśna, mokra i rozchwytywana, więc trzeba było się czaić na swoją kolej. Pokój był bardzo podstawowy i wyglądało na to, że również mógł być ukochany przez karaluchy, lecz całe szczęście ich nie uświadczyliśmy. W dodatku hotel znajdował się na Soi Rambuttri, niedaleko Khaosan Road, ale było tu dużo spokojniej.

Nie mieliśmy okazji dłużej się nad sobą użalać, bo świat jest mały i okazało się, że w Tajlandii urlop spędza również nasz kolega z czasów licealnych. Trzeba było się spotkać, a jakże. Zmarnowaliśmy już dość czasu, więc... taksóweczka. Tym razem z taksometrem, ale za to z... nadrobioną drogą, bo pan taksówkarz bardzo chciał ominąć korki, co mu się nie udało, za to udało mu się przejechać więcej. Nieważne, trudno, kolega odnalezionyjesteśmy u celu - Wat Pho.

Chociaż byłam zirytowana nierównym traktowaniem płci, tj. "incydentem spodniowym", to jednak było ładnie
Stupy reprezentują przebudzony umysł Buddy - tutaj znajdziecie wiecej informacji
Ciągle znajdowaliśmy coś wartego obfotografowania
Świątynia Leżącego (Odpoczywającego) Buddy jest jedną z większych atrakcji w Bangkoku, a jej najważniejszym punktem jest... tak, leżący Budda. Ale o tym zaraz. Jadąc do Tajlandii, trzeba być przygotowanym na zwiedzanie takich miejsc, czyli być w posiadaniu ubrań zasłaniających kolana i ramiona. Chusta zazwyczaj nie jest skutecznym patentem, a przy znanych miejscówkach kwitnie handel odzieżą. Chyba nie muszę dodawać, że ceny są odpowiednio wysokie. Sama miałam w tym celu kupione spodnie z dopinanymi nogawkami i sportowego t-shirta, które sprawdziły się świetnie. Jakie jednak było moje oburzenie, gdy pan kasjer dał znać naszemu koledze, że jako mężczyźni nie muszą ubierać spodni z długimi nogawkami - w przeciwieństwie do mnie...

Kocia kołyska :)
Podobno w kompleksie jest około tysiąca posągów Buddy
Mnie śmieszy.
Dalej też szału nie było. W cenie biletu jest butelka wody, jednak nie znaleźliśmy stanowiska (lub się skończyły?). Na szczęście był kranik (straaaasznie powolny), z którego napełniliśmy bukłak. W sumie były nawet trzy kraniki - i jeden wolniejszy od drugiego. (Czy kran może być powolny? Hm...)

No, ale wreszcie rozpoczęliśmy zwiedzanie. Kompleks jest naprawdę spory - ma aż 8 ha powierzchni. To podobno kolebka masażu tajskiego - dziękujemy serdecznie za ten dar! Ale jednocześnie szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej, bo w tym miejscu akurat nie skorzystaliśmy z zabiegu. Odpoczywający Budda ma 46 m długości i ciężko go zobaczyć w całości. Leży on sobie w budynku, gdzie zasłaniają go kolumny i tłumy zwiedzających, jednak mimo wszystko robi wrażenie. I ma takie urocze, zadbane stópki. Mnie jego stopy, widziane od spodu, skojarzyły się... ze stopami Króla Juliana. ;)

A przy okazji. skoro już temat nożny - przy zwiedzaniu świątyń należy zdejmować buty, nie tylko w Wat Pho. Trzeba też uważać, by tymi gołymi stópkami nie przywalić w wysokie progi (odstraszające złe duchy, które sobie z nimi nie radziły - a chyba nie chcecie być uznani za złe duchy?).

Zalotne spojrzenie Buddy na skraju nirwany
Ciężko objąć wzrokiem 46 metrów, ale tu mała ściągawka
W świątyni nie skorzystaliśmy z możliwości zapewnienia sobie szczęśliwego życia. Wzdłuż ścian kaplicy z odpoczywającym Buddą znajduje się 108 mis, do których można wrzucić po monecie. Monety kupuje się za parę złotych i wrzuca po jednej do każdej z mis. Chętnie wzięlibyśmy udział w tej tradycji, ale tłok odstraszał, a że nie jest to część naszych wierzeń - zaufaliśmy, że i tak dobre życie nas nie ominie.

A może właśnie się doigraliśmy? Spotkała nas w końcu instant karma. Nie wszystkie świątynie trafiały w nasze gusta. Śmialiśmy się, że niektóre z nich przypominają wiejskie kościółki, pełne kiczu, kolorów, figurek, dywaników. Śmiechy-chichy, a tu nagle... ojej, gdzie jest czapeczka M.? Zwiedzanie w tym upale bez nakrycia głowy - nie polecam. Budda dał nam po nosie za podśmiechujki ze świątyń... ale dał się udobruchać i kiedy odtworzyłam naszą trasę (choć nie było łatwo wśród wszystkich tych budynków i naszego chaotycznego zwiedzania), udało się czapeczkę odzyskać.

Kaplica w stylu małomiasteczkowym ;)
Kaplica z posągiem medytującego Buddy - znajdują się tu prochy króla Ramy I
Zieleń w kompleksie była pięknie utrzymana
Kto rozzłościł tego pana?
Nie wchodziliśmy do każdego budynku, nie zwiedzaliśmy bardzo dokładnie, nie przyglądaliśmy się wszystkim szczegółom. Było gorąco. Byliśmy głodni i zmęczeni. Mieliśmy na ten dzień więcej planów. Werdykt - zmykamy.

W okolicy nie było, czego zjeść, za to było tłumnie, ulice pozamykane, trzeba się było dostać gdzieś, gdzie dojedzie Grab. Zrobiliśmy sobie fotkę, wysłaliśmy kierowcy i po kilkunastu minutach odmawiania "tuk-tukciarzom" w końcu wsiedliśmy w auto. Pojechaliśmy do centrum handlowego, w którym lubił jadać nasz kolega, w bardziej nowoczesnej dzielnicy. Była tam wydzielona strefa z różnymi stoiskami, gdzie płaciło się kartą pre-paid, doładowywaną we wspólnej kasie. Wybór był duży, choć nic nas szczególnie nie zainteresowało - było zwyczajnie smacznie, bez szału.

W centrum mieliśmy jeszcze jedną misję do spełnienia. Wyczytałam gdzieś w internecie, że opłaty z bankomatów Aeon nie są obciążone opłatami (normalnie jest to 220 THB, czyli ok. 25 zł!). Naszukaliśmy się po wszystkich piętrach, ale w końcu uzyskaliśmy pomoc od pani w informacji, która wysłała nas na górę - choć nadal nie było łatwo go znaleźć. Kiedy już zabraliśmy się za wypłacanie gotówki, okazało się, że... opłata jest. Owszem, nieco niższa, bo 150 THB, lecz niesmak pozostał...

Mega-City One?
Nie cały Bangkok jest pięknie zadbany
Wyszliśmy znów na upał, by skierować się ku drugiej atrakcji, jaką zamierzaliśmy zwiedzić tego dnia. Najpierw jednak przyszło nam podziwiać betonowe wiadukty, po których śmigają pociągi z miejskiej kolejki. Czasem występuje ich taka plątanina, że nie można nie mieć wrażenia, że znajduje się w centrum jakiejś dystopijnej metropolii z filmu science fiction. Nie tylko wiadukty składają się na ten obrazek - niekiedy są to też zaniedbane budynki, pnące się ku górze (o Ghost Tower będę jeszcze pisać), tuż obok domów w tradycyjnym stylu czy nowoczesnych biurowców. Gdybyśmy nagle zobaczyli sędziego Dredda, nie bylibyśmy mocno zdziwieni. ;)

No, to teraz nad kanał...



Przydatne informacje:
Atrakcje:
- Wat Pho (200 THB; 8-18)
Bankomaty:
- Aeon - nieco niższa prowizja (150 THB zamiast 220 THB)

2 komentarze:

  1. Uwielbiam taką egzotykę. W jakiej porze roku polecasz jechać do Tajlandii? Bo wiem, że to tam troche inaczej wygląda niż u nas.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najlepszy czas na wyjazd to listopad-luty. Byliśmy właśnie w lutym i było w porządku, choć upały i tak doskwierały (przez pierwsze dni towarzyszył mi ból głowy, potem już z górki). Noce i poranki nie przynosiły ulgi, było również gorąco. Ale warto!

      Usuń

Komentarze mile widziane! :)