Moje relacje

niedziela, 11 sierpnia 2019

Trzecia klasa w tajskim pociągu, czyli przejechać kawał kraju za kilka złotych i dobrze zjeść - Tajlandia

Podróżując pociągiem widzi się więcej. Więcej natury i więcej życia codziennego. Można dojrzeć bawoła, którego goni bawolątko, a za nimi zmęczonego słońcem pasterza. Można zobaczyć długi ciąg rowerów, którymi uczniowie, ubrani w białe koszule i mundurki, jadą na poranne lekcje. Można przyjrzeć się rodzinie z Kambodży, która głośno rozmawia lub usypia dziecko.

Ogromne wrażenie - za każdym razem - robił na mnie wjazd do Bangkoku. Długo się jedzie przez te przedmieścia, gdzie pod wiaduktami na byle czym śpią ludzie. Gdzie drewniane domki przykryte blachą są tak blisko torów, że można by je dotknąć ledwie wyciągniętą ręką. Gdzie wieczorami ludzie wychodzą przed wielorodzinne budynki, właściwie kontenerowce, a dzieci idą po wodę do wspólnego dystrybutora, obok którego stoi automat do gry. Człowiek nabiera zupełnie innej perspektywy, targają nim sprzeczne emocje.

Intensywne zwiedzanie oznacza podróże z samego rana...
W czasie tych niekrótkich podróży miałam spisywać wspomnienia. Szybko ograniczyłam się tylko do haseł. Chciałam chłonąć obrazy z tego egzotycznego świata, świadoma, że te chwile są bezpowrotne. No, w tajemnicy przyznam się, że tak naprawdę to wiele z tych chwil przespałam...

Powiedzmy sobie też szczerze, że w trzeciej klasie nie jest łatwo. Za kilka złotych można przejechać setki kilometrów, jednak dodatkowo płaci się bezgotówkowo - litrami wylanego potu. Nie ma klimatyzacji, a powiewy wiatru zza okna (ciężko otwieranego) są porównywalne do powietrza z suszarki (o wentylatorach, które działają kiepsko lub wcale, szkoda wspominać). Pół biedy, gdy pociąg jedzie, bo od suszarki gorsza jest sauna, której doświadcza się na półgodzinnych postojach (nie liczcie na punktualność). W czasie jazdy zza tego okna dostajesz - całkiem gratis! - popiół z wypalanych (a może po prostu palących się?) pól, który elegancko rozsmarowuje się na nodze.

...i niekoniecznie komfortowe warunki
Siedzenia również nie grzeszą poziomem wygody, bo to twarde siedziska obite ceratą. Wracając z Hua Hin trafiliśmy nawet na plastikowe krzesełka, jak gdyby to było metro, w którym spędzi się kwadrans. Ale przynajmniej można trzymać stopy na siedzeniu. Pomimo zapewnień w przewodnikowych tekstach, że stopy to w Tajlandii tabu - wszyscy tak robią.


Poza tym jest głośno. Sam ruch pociągu to bezustanna muzyka szumu, do tego co chwila daje on o sobie znać trąbieniem, a współpasażerowie rozmawiają głośno ze sprzedawcami (o czym zaraz).

Nie wiem także, dlaczego na początku wsiada umundurowana służba - czy to celnicy, czy wojsko, czy jakaś straż kolei - i fotografuje wybrane osoby. Raz byli to Francuzi, raz rodzina Khmerów, ale nas zawsze omijali. Również uważamy się za mało fotogenicznych...

Jako niekwestionowany plus podróży tanią klasą można wymienić to, że w pociągu czeka nas całkiem zróżnicowana oferta żywieniowa. Co jakiś czas po pociągu przechadzają się sprzedawcy z koszami dziwnie wyglądających przekąsek lub z umiarkowanie zimnymi napojami, wyciąganymi spomiędzy na poły roztopionych kostek lodu. Do napoju obowiązkowo proponują słomkę. Jak to pić prosto z puszki? Głupi ci biali czy co?

Niektórzy ze sprzedawców towarzyszą podróżnym całą drogę, niektórzy tylko przez parę stacji. Czasem trafiają się bardzo zorganizowane akcje - wsiada cała rodzina z kilkoma kartonami i co rusz zmienia asortyment dla wybrednych klientów. Dla siebie nawzajem są mili, nie widać, by traktowali się jako konkurencję. Przecież jeśli ktoś ma ochotę na owoce, to i tak nie kupi smażonego ryżu.

Tak, dobrze przeczytaliście. Smażony ryż, małe porcyjki zawinięte w liście bananowca, suszone ryby, kurczak w panierce, najróżniejsze owoce, słodkie desery - taki bywa wybór. Ten spożywczy aspekt podróży pociągiem w Tajlandii jest naprawdę wspaniały i będę go wspominać z rozrzewnieniem za każdym razem, gdy w PKP zaburczy mi brzuch, a pan, który raz jeden zajrzy do mojego przedziału, odpowie mi, że mogę co najwyżej kupić wafelka.

Owoce często można było kupić z cukrowo-papryczkową posypką
Wyższą klasą mieliśmy okazję podróżować tylko raz. Była to druga klasa z Bangkoku do Hua Hin, ale... i tak bez klimatyzacji. Czym więc się różniła? Wentylatory działały lepiej, a siedzenia były miękkie. Wiem, że można trafić drugą klasę z klimatyzacją i wtedy pewnie przejażdżka jest warta swojej ceny (kilkakrotnie wyższej niż klasą trzecią). My - trochę z oszczędności, trochę przez bardziej pasujący rozkład - zazwyczaj lądowaliśmy w tych najtańszych pociągach, oszukując się, że "jakoś to będzie, mamy już wprawę".

Jeśli chodzi o kupno biletów, to nie mieliśmy problemów. Zazwyczaj na turystycznych trasach wiadomo, czego chcą ludzie z plecakami, a angielski kasjerów jest na przyzwoitym poziomie. Zapobiegawczo i tak robiłam zdjęcia rozkładów, na których - na szczęście - był zapis zrozumiały i dla mnie, i sprzedającego. Z dostępnością też nie było problemu, bo nie korzystaliśmy z super obleganych tras (patrz: nocny do Chiang Mai, którego podobno trzeba zaklepać co najmniej kilka dni wcześniej). Zawsze też byliśmy po bilety zawczasu, nie czekając, żeby było nam śpieszno na odjeżdżający pociąg. Raz nawet kupowaliśmy je na stacji dzień wcześniej (przy okazji), ale nie dla każdej relacji jest to możliwe - niekiedy sprzedaż dotyczy tylko obecnego dnia.

Na pewno taka kilkugodzinna przejażdżka pociągiem ma swój klimat. Ale jest także ciężką przeprawą, i to nie tylko dla nas, Europejczyków, ale również lokalnych mieszkańców, co widać po ich strudzonych minach. Ale warto spróbować tego na własnej skórze chociaż raz!

sobota, 3 sierpnia 2019

Chińskie tajskiego początki - Bangkok, Tajlandia

Dzień 1, Chinatown (Bangkok)

Lotnisko w Bangkoku nie daje poczuć jeszcze Azji. Może tylko przez ten krótki moment, gdy wysiadłszy z samolotu, przechodzi się przez nagrzany rękaw do budynku.

A w nim warto załatwić parę spraw:


- wymienić pierwsze dolary na bahty (to właśnie dolary lub euro polecane są do wzięcia, bo na kursie wychodzi to lepiej niż bezpośrednie kupno bahtów w Polsce) - wszyscy polecają kantor SuperRich, który znajduje się przy stacji Airport Link na podziemnym poziomie, jednak proponowany kurs był dokładnie taki sam w sąsiednich budkach, do których nie było kolejki (a był on nawet lepszy niż jakiś przypadkowo znaleziony w mieście, bo wynosił wówczas 31,20 THB za 1 USD). Trochę czuliśmy w tym podstęp, ale i tak poszliśmy do bezkolejkowej budy obok. Na szczęście nie było ani żadnych dodatkowych opłat, ani przeinaczenia kursu, więc chyba chodziło tylko o internetową renomę SuperRich (chociaż chętnie poczytam komentarze na ten temat, jeśli ktoś wie, w czym rzecz);


- kupić kartę SIM, żeby móc oszczędzić sobie stresu i podczas podróży korzystać z Google Maps (podobno Tajowie podpowiedzą kierunek nawet wtedy, kiedy sami nie znają drogi), ale też z serwisów do rezerwacji noclegów (Agoda, Booking.com) czy z Graba (ichniego Ubera) - my telefon zaopatrzyliśmy w kartę sieci AIS (549 THB/30 dni - w tym 4,5 GB internetu i 50 minut rozmów);


- zrobić małe spożywcze zakupy w 7-eleven (odpowiednik Żabki) - i po raz pierwszy spróbować czegoś, czego nie uświadczy się w naszych sklepach.


Dojechanie
z lotniska do centrum nie przysparza problemów. Można oczywiście skorzystać z taksówek, jednak przy dwóch osobach stwierdziliśmy, że taniej nas wyjdzie kolejka naziemna Skytrain + metro MRT (razem jakieś 15 zł za dwie osoby, ale koszt zależy od stacji końcowej).

Pierwszy nocleg mieliśmy w Chinatown, w Pop Art Hostel. Rezerwacja przez booking.com, pokój prywatny z łazienką, “aneksem kuchennym” (zlew, czajnik i szafki) i klimatyzacją za 70 zł. Przed hostelem zostawia się buty. Obsługa przyjazna i pomocna. Komarów naliczyłam: sztuk 1. Dla kogoś, kto nie szuka luksusu, jest ok, choć okolica nie wydaje się spektakularna.

Moo Satay, czyli pierwszoligowy streetfood
Pomimo posiadania ambitniejszych planów, postanowiliśmy odpocząć przed kolejnym dniem i za dużo nie zwiedzaliśmy. Wieczorem po prostu wybraliśmy się na spacer po dzielnicy, którego punktem kulminacyjnym miały być wieprzowe szaszłyki u Moo Satay (240 THB/30 szt.). W dymie odczekaliśmy na swoje na miejsce siedzące, ale było pysznie (ten sos arachidowy!). I choć nie jemy mięsa na co dzień, to w podróży dajemy sobie czasem dyspensę, żeby spróbować lokalnych specjałów. Te szaszłyki były zresztą jedną z pierwszych rzeczy, jakie zaplanowałam na ten wyjazd.

Sos arachidowy, na który warto poczekać
Brzmi śmiesznie, jednak wiedzcie, że ja planuję nałogowo. Nie umiem "pójść na spontan", zresztą odbierałoby mi to radość, jaką mam z przeżywania podróży jeszcze przed jej rozpoczęciem. A dodatkowo miałam trochę czasu podczas sesji tatuowania, w trakcie których chciałam zająć myśli. No, i zależało mi, by trafić do Chinatown jeszcze podczas trwania ich Nowego Roku. Szukałam więc informacji na jakimś blogu podróżniczym, gdzie ktoś polecił to właśnie miejsce. Już wiemy, dlaczego. A Wy wiecie, skąd w moim planie tak absurdalne pozycje.

Gwarna ulica Chinatown
To było pierwsze zetknięcie M. z azjatyckim ruchem drogowym. Ja widziałam to już w Chinach, ale mam wrażenie, że tu jest nieco gorzej. Może wymaga to wprawienia się na nowo, a może to kwestia braku sygnalizacji świetlnej (przynajmniej w okolicy). Nie to, żeby w Pekinie światła powstrzymywały ludzi od przejeżdżania na czerwonym.. M. porównał to do potoku z płynącymi śmieciami (przykład nie był nacechowany negatywnie, to było luźne stwierdzenie ;)), które - wykorzystując każdą możliwą przestrzeń do minięcia się - zachowują płynność ruchu. Bo rzeczywiście - praktycznie nikt (poza najmniej znaczącymi w tym procederze pieszymi) nie musi się na skrzyżowaniu zatrzymywać. Najbardziej zadziwiający są skuterzyści. Wcisną się wszędzie, doskonale lawirując między autami, a przy tym respektują prawo większego, choć nie wyglądają, jakby czegokolwiek się lękali. Pojazdów jest tyle, że nie można się nie zastanawiać, co by było, gdyby wprowadzić tu zasady europejskiego ruchu drogowego? Czy ktokolwiek dojechałby do celu?

 
Za punkt honoru postawiłam sobie jak najszybciej zaopatrzyć się w środki ochrony przeciw komarom. Podobno wszędzie można kupić moskitiery. Mnie się w oczy nie rzuciły, ale też szczególnie się za nimi nie rozglądałam. W 7-eleven można kupić jakieś specyfiki antykomarowe, ale konkretny, polecany spray (Sketolene, 50 TBH) znalazłam dopiero w drugim, a spiralę do palenia chyba dopiero w czwartym. Cóż, dobrze, że mają 7-eleven co najmniej tyle, co my Żabek.

W nocy budziłam się, żeby kontrolować klimę - raz było mi za ciepło, raz za zimno, ale ogólnie noc przespana. W Pop Art Hostel jako przykrycie dostaje się tylko kocyk, my natomiast mamy swoje własne prześcieradełka (wkłady do śpiworów) - zwane przez nas “ścieradełkami” - które są zupełnie wystarczające. No, chyba że AC odkręci się na maksa, czyli na modłę tajską.


A z rana w dalszą drogę - pociągiem.

Przydatne informacje:
Nocleg: Pop Art Hostel China Town (ok. 80 zł za pokój z łazienką i AC)
Jedzenie: Moo Satay

sobota, 27 kwietnia 2019

Jak uszliśmy z życiem z płonącego pociągu (o matko kochano!) - Doha, Katar

Dzień -1, w drodze (i Doha, Katar)

Coś tu śmierdzi… być może płonący pociąg, a być może clickbaitowy tytuł posta. A może i to, i to? Ale od początku...

Kiedy wybieramy PKP jako środek transportu, jedziemy odpowiednio wcześniej. To znaczy zawsze dajemy sobie margines bezpieczeństwa, ale jazda pociągiem ma swoją sławę nie bez powodu. Mając więc lot w sobotnie popołudnie, wyjeżdżaliśmy już w to piątkowe. Usiedliśmy w wagonie bezprzedziałowym, który znacznie wolę. Pomimo że jest tam więcej ludzi, i tak uważam go za bardziej kameralny. Przynajmniej nikt się na mnie nie patrzy i nie trzeba z nikim prowadzić grzecznościowych konwersacji. Jechało się nie najgorzej, ale gdzieś około dwóch godzin przed końcem podróży usłyszeliśmy zdenerwowane głosy.

“Pali się!” - wyrokowała jakaś pani.

Wszyscy patrzyli po sobie, trochę było strachu (że wszyscy pomrzemy), trochę żartów (że - ha ha - wszyscy pomrzemy), dużo dezinformacji, tylko dlatego, że ktoś coś słyszał, że “jakaś pani powiedziała…”. Ale stanęliśmy na stacji i rzeczywiście okazało się, że zapach spalenizny oznacza, że COŚ się dzieje pod pociągiem (pracownicy świecili latarkami, chyba nie bardzo wiedząc, co jest tak naprawdę grane). Werdykt: trzeba odłączyć jeden z wagonów. Lepiej to niż spalenie. Zostaliśmy jednak postawieni przed wyborem: minimum 60 minut opóźnienia kontra przesiadka do eIC bez miejscówek. Nie uwierzyliśmy w godzinne opóźnienie (słusznie, jak się okazało) i resztę podróży spędziliśmy przy drzwiach toalety w innym pociągu.

Miłe złego początki. Wróć! Miało być zupełnie odwrotnie.

Następnego dnia mieliśmy popołudniowy lot linią Qatar Airways, więc z przesiadką w Doha. Boarding odbywa się strefowo, co jest niegłupim pomysłem. To znaczy, że pasażerowie, którzy siedzą na tyle samolotu, wchodzą pierwsi i tak dalej. A to właśnie my - ci ostatni, będący pierwszymi - żyjący przeświadczeniem, że najłatwiej przetrwać katastrofę, siedząc z tyłu... :) (Jest też bliżej do WC.)


Nom om om om...
Wegetariańskie jedzenie wybraliśmy wcześniej online, a wybór był niemały (vegan, Asian vege, Oriental vege, nawet jakiś zestaw dla konkretnych wyznawców hinduizmu…). Jestem chyba jedyną fanką samolotowego jedzenia na świecie, więc byłam jak zwykle zadowolona (w moim rankingu wygrała opcja wegańska), choć uważam, że było za mało przekąsek. Alkohol oczywiście za darmo, co pozwoliło mi na obserwację, że najchętniej zamawiany jest gin. Nie wyłamaliśmy się, choć steward zrobił duże oczy, kiedy zamówiliśmy gin z ginger ale.

Ach, steward… do tej pory pamiętamy z M. jak nazywał się przystojny steward, który skradł moje serce w czasie pierwszego lotu w życiu. Ten z lotu do Doha w niczym mu nie ustępował, więc pewnie troszkę za często wychylałam się, by mieć lepszy widok (choć to zupełnie nie mój typ urody). Cała obsługa lotu była sympatyczna, uśmiechnięta, pomocna i bardzo dobrze wyglądająca. Z obsługą lotu Doha-Bangkok było ciut gorzej, ale nie tak, żeby narzekać. Po prostu jakoś mniej uśmiechu było w tym wszystkim.

Lot, jak zwykle, uprzyjemniają filmy, muzyka, gry, audiobooki, a nawet można poczytać Koran. To znaczy, jeśli zna się arabski. Co więcej, można wybrać jednego z dwóch lektorów - opisy były takie, że pewnie ciężko byłoby mi zdecydować - legenda wśród lektorów Koranu czy pięknie interpretujący wschodzący gwiazdor?


Doha z lotu ptaka
Przystanek w Doha był komfortowo krótki. Na tyle, by nie biec na przesiadkę, ale też się nie nudzić.  Trochę się pokręciliśmy, trochę odświeżyliśmy. Zapomnieliśmy natomiast, że między lotami znów sprawdzany jest bagaż, co kosztowało nas wyrzucenie 200 ml Żołądkowej Gorzkiej (nie licząc tego, co przemycił w brzuszku M.). Nasze plany hartowania żołądka przy azjatyckiej diecie spaliły na panewce. Smut był wielki...

A na filmiku - zagadkowy misiek z głową w lampie, czyli najbardziej znana "atrakcja" lotniska w Doha :)


piątek, 8 lutego 2019

W drodze do Krainy Uśmiechu

Dzień -2, w drodze (Polska)

Urlop na trzy tygodnie dostałam dość łatwo, choć oczywiście zgłosiłam go z wyprzedzeniem, a ostatnie dni w pracy okupiłam - być może nieco irracjonalnym - stresem.
W ogóle ten tydzień był wariacki, z załatwianiem wszystkiego na ostatnią chwilę, choć przecież nie taki był plan. Skończyło się na tym, że zaczęłam dziś robotę z samego rana, żeby o 13 spakować ostatecznie plecaki, a dwie godziny później ruszyć na dworzec. Sprawę rozpoczęłam około sierpnia. Dość spontanicznie - po prostu stwierdziłam, że dość mam odkładania tego podróżniczego planu na później. Okazało się, że loty nie są bardzo drogie, nawet liniami katarskimi zamiast tańszych ukraińskich. Korzystając z górki na koncie - kupiłam bilety. Nie od razu. Zajęło mi to kilka dni (konsultacja z szefem, sprawdzanie terminów, polowanie na niższe ceny, wściekanie się, że takie mnie ominęły). Ale w końcu klamka zapadła, rozpoczynając długi okres oszczędzania i planowania. A czerpię z niego zawsze ogromną radość. Osobiście uważam, że to jakby przedłużenie podróży. Poznawanie miejsc jeszcze przed ich zobaczeniem, ustalanie trasy, wyszukiwanie noclegów. No właśnie... Noclegi. Czytałam na forach skrajne opinie. "Nie rezerwujcie nic w internecie, wytargujecie taniej na miejscu" kontra "Nie traćcie czasu w podróży, możecie go lepiej wykorzystać na zwiedzanie i zawsze będziecie mieli konkretny cel". Wygrała u mnie druga opcja. Lubię mieć wszystko dobrze rozplanowane. Spontaniczność w tej kwestii u mnie leży i kwiczy, ale mnie to nie przeszkadza. Trzymam tylko teraz kciuki, żeby mój napięty plan nie runął jak domek z kart... Mam więc pełną trasę, wszystkie noclegi, koszty wyliczone łącznie z przejazdami metrem - oczywiście tyle, ile się dało. Powiedzmy, że miałam parę dni, w ciągu których musiałam godzinami siedzieć bez ruchu, więc taki wypełniacz czasu był na miejscu. ;)

Przed USA zrobiliśmy zdjęcia w fotobudce, teraz powoli tworzymy tradycję. A co do tła to... 😘 my arse!

Siedzimy więc w pociągu zimą, trzymając na kolanach słomkowe kapelusze. Trzy tygodnie podróży przed nami. Zanim trafimy do celu, będzie już niedziela (dziś jest piątek).

Celujemy w 16 tys. zł na dwie osoby, choć początkowo miało być kilka tysięcy mniej. Bo podobno można. Ale chyba musimy udoskonalić naszą zdolność do kompromisów. ;) W kraju, gdzie i tak jest tanio, łatwo idzie decydowanie się na te ciut droższe opcje lub dokładanie kolejnych punktów do podróży.

Dobrze. Więc dokąd ruszamy tym razem? Oczywiście do Tajlandii. Kraju równie popularnego wśród polskich turystów (co widzę po zdjęciach znajomych), co Francja. I tu, i tu okazało się zresztą, że spotkamy się ze znajomymi, bo mamy podobne plany na zwiedzanie świata. Jest to też jedyny azjatycki kraj, do którego bez problemu udało mi się przekonać M. I chyba nadal nie do końca do mnie dociera, że to już.

środa, 2 stycznia 2019

Kolejna podróż, kolejny powrót

Wraca córka marnotrawna. Czy chociaż na trochę dłużej niż te parę marnych postów, na które zazwyczaj starcza mi zapału? Zobaczymy.
Były Chiny, były Stany. Żadna z opowieści nie została skończona, ale łudzę się, że uda mi się w końcu spisać wspomnienia. Dla samej siebie, na kiedyś.
W międzyczasie była wycieczka do Włoch. Taka fajna, dwutygodniowa, trochę stacjonarna, trochę objazdowa, z powrotem przez Niemcy, samodzielnie organizowana. Ale nie o niej chcę pisać w najbliższym czasie. Tak samo jak nie o tygodniowym pobycie na Korfu czy w Paryżu, na które też - mam nadzieję - przyjdzie pora na wspominki.
Ostatnio w ogóle doszłam do wniosku, że pracuję głównie po to, by mieć pieniądze na podróże. Jakoś udźwignęlibyśmy codzienność razem z M., gdybym tej pracy nie miała. Ale bez podróży jest mi źle. Nie o to chodzi, że muszę zawsze na koniec świata, że zbaczam z turystycznych ścieżek czy że taki wielki że mnie wojażer. Absolutnie nie. Ale gdy dłużej nigdzie nie jadę, to mną wewnętrznie trzęsie. Więc uwielbiam, gdy uda się na weekend skoczyć z przyczepą nad jezioro. Szczególnie wczesną jesienią, po sezonie, gdy spacery z psem pachną deszczem. A kiedy wracam z jednego wyjazdu, zaraz myślę o następnym. Ba, myślę o nim zanim wyjadę na ten pierwszy...

Jedz, módl się, kochaj, podróżuj. Włochy 2018

Miłość do podróżowania zaszczepili we mnie rodzice. Jestem im wdzięczna, że zabrali mnie za dzieciaka do Chorwacji, Włoch, w Bieszczady, Tatry, do Czech na narty...
W ogóle wydawało mi się, że wcale tak wiele w życiu nie zobaczyłam, ale jednak kilka(naście) krajów się uzbierało (nie liczę np. Austrii przez którą tylko przejechałam, ale za to liczę krótkie wycieczki):
- Niemcy (nie tylko zakupy u sąsiadów, ale również turystycznie - i polecam ten ładny kraj),
- Litwa,
- Czechy,
- Ukraina (choć tylko jeden dzień),
- Słowacja (choć nic nie pamiętam),
- Anglia (Londyn),
- Francja (Paryż),
- Włochy,
- Chorwacja,
- Grecja (Korfu),
- Szwecja (wieczorny spacer po Ystad),
- Chiny,
- USA.
W tym roku planuję dorzucić co najmniej trzy pozycje do tej listy. Daleko mi do zaliczenia stu państw, ale chyba nawet nie będę próbowała, bo nie o to tu chodzi. Pięknie podróżować można też po Polsce.
A jednak ciągnie do poznawania innych kultur i oglądania egzotycznych widoków. Mam w głowie długą listę krajów, w których chciałabym jeszcze wylądować, a przecież chciałabym jeszcze wrócić do tych, które już udało mi się odwiedzić.
Jedno podróżnicze marzenie będę wkrótce spełniać. Ale o tym... w następnym poście. ;)

środa, 13 kwietnia 2016

In plus, in minus - czyli camp czy W&T

Programem Work and Travel interesowałam się chyba od początku studiów. I argument przeciw wciąż był ten sam – brak środków na koncie. Wtedy spotkałam znajomą znajomej, która opowiedziała mi o campach – tak właśnie zaczęłam od razu drążyć ten temat w Internecie. Parę miesięcy później aplikowałam, korzystając z ofert typu „early bird”. Ta zabawa kosztowała mnie – o ile dobrze pamiętam – 1700 zł. Do tego dochodzi oczywiście dojazd na obowiązkowe szkolenie dla aplikantów, które odbywa się tylko w kilku miastach w Polsce, koszt wizy i dojazd do ambasady, a jak wszystko pójdzie zgodnie z planem – dojazd na lotnisko. J Musimy też pamiętać, że potrzebujemy mieć jakąś własną gotówkę, zanim dostaniemy od campu pierwszą wypłatę (chyba, że naprawdę nie zamierzacie nic kupować, aleeee… to Ameryka!).

Z wyjazdem miałam pewien problem. W roku, w którym aplikowałam na program, kończyłam studia. I to wcale nie w czerwcu, ale w marcu. Daną firmę wybrałam właśnie w związku z tym, że zapewnili mnie, iż najważniejsze jest to, żeby w momencie rozmowy z konsulem być studentem – podczas wyjazdu już niekoniecznie. Wzięłam ich za słowo, ale napięcie nie opuściło mnie aż do momentu, kiedy urzędnik na lotnisku z uśmiechem powitał mnie w Stanach Zjednoczonych. J U mnie sprawa rozwiązała się tak, że byłam w stanie przedłużyć sobie termin złożenia pracy dyplomowej, a że rzeczywiście mi się z tym nie śpieszyło, to obroniłam się tydzień przed odlotem. W ten sposób przekraczając amerykańską granicę byłam już absolwentką, jednak podczas bardzo przyjemnej konwersacji z panią konsul miałam jeszcze swój indeks.

Work, work, work... and travel!
Nie będę Wam podpowiadała, którą firmę wybrać. Rynek się zmienia, oferty również. Ja wyżej podałam dwa główne powody, które zasądziły o wyborze (problem "absolwencki" i cena), ale był jeszcze jeden – (z reguły) pochlebne opinie. Te ostatnie na pewno musicie przed decyzją sprawdzić, jednocześnie mając na uwadze to, że niekiedy są to kryptoreklamy. Odrobina krytycyzmu w stosunku do wpisów na forach powinna Wam pomóc w odsianiu wartościowych opinii. Możecie też popisać maile do firm i zobaczyć, czy na ich odpowiedzi musicie czekać o wiele za długo i jaka jest jakość wiadomości od nich.
Moje porównanie wyjazdu na camp do typowego programu W&T (na którym nie byłam, więc opieram się na znalezionych informacjach) w punktach wygląda tak, jak poniżej.
 Plusy:
+ niższe koszty aplikowania na program,
+ zapewnione zakwaterowanie i wyżywienie,
+ malowniczy, zielony teren, najczęściej w pobliżu jeziora,
+ zazwyczaj możliwość korzystania z campowych atrakcji,
+ bilet na samolot w cenie (gdy wracacie na camp, zazwyczaj musicie kupić go sami i niektórzy to sobie chwalą, lecz kiedy jedzie się pierwszy raz, raczej człowiek czuje się pewniej, gdy jest to załatwiane za niego).

Pluso-minusy, w zależności od perspektywy:
+- obcowanie z dzieciakami,
+- krótszy czas wyjazdu poświęcony na pracę.

Minusy:
- niższe zarobki (przy pierwszym wyjeździe jest to 900-1100$ na rękę za cały okres, w zależności od tego, czy jedziemy jako opiekun, który zarabia mniej, czy jako support staff),
- zazwyczaj duża odległość od większych miast,
- w większości prac ciężko o napiwki, czasem jest to nawet traktowane jako nieetyczne, żeby taki przyjąć, ale na pocieszenie – jeśli sprzątasz domki po wyjeździe dzieci – można znaleźć jakieś drobniaki J,
- mniej swobody, bo nie jesteś na „swoim”.

W ogólnym rozrachunku i w moim przekonaniu plusy i minusy dają nam raczej równowagę, co może sugerować, że tak naprawdę nie da się określić, czy lepszą opcją jest camp czy tradycyjne W&T. To zależy od tego, co jest dla Ciebie ważne. Jeśli chcesz poczuć rytm życia w amerykańskim mieście, wieczorami nie musząc się kryć z piwkiem – leć na zmywak na W&T. Jeśli zależy Ci na zobaczeniu Ameryki, a nie masz kilku tysięcy na wyjazd – bierz camp. Dla każdego coś miłego. Dziś, gdybym z powrotem była studentką, chętnie zdecydowałabym się na W&T. Jako, że nią nie jestem i pracuję zawodowo, pozostaje mi wyjazd jako counselor, lecz na taki już z innych przyczyn się nie zdecyduję. Wy jednak… nie wahajcie się i korzystajcie z młodości ile wlezie!!

wtorek, 29 marca 2016

[USA] Drewniane trzęsichatki

Tak, jak wspomniałam w przedostatnim poście, w kopiach roboczych na blogu znalazłam AŻ JEDEN zapisany akapit z czasów przyjazdu na campa. Podejrzewam, że mogło być tego więcej na utraconym laptopie, ale... cóż, to nie ma już żadnego znaczenia. Bu. Mimo to - żeby stało się zadość - udostępniam tenże wiekopomny akapit, coby przyszłe pokolenia mogły się z nim zapoznać.

"Na camp przyjechaliśmy ciemnym wieczorem. Zostaliśmy powitani dość ciepło, jednak zupełnie nie-ciepła była pizza, którą dostaliśmy na kolację. Niedługo potem rozeszliśmy się do drewnianych domków na kilkanaście osób, zwanych "bunkami", które maja stanowić nasze domy przez kolejne 10 tygodni. Zadziwiające, że wcale nie ma w nich tak wiele robactwa (na szczęście zamontowano siatki w oknach). Są w nich łazienki, każdy ma swoje półeczki przy łóżku, niestety przy chodzeniu trzęsie się... cóż, właściwie cały bunk."

[Pisownia NIEoryginalna. Zamieniłam na polskie znaki, tak jak miałam w pierwotnym zamiarze (ech, gotuje się we mnie...).]

"Oswojony" regał przy moim łóżku - screen z (prawdopodobnie) jedynego filmiku z campa, jaki mi się ostał...

Okej, to teraz pozwolę sobie wygrzebać z pamięci nieco więcej.

Jako, że nie byłam w pierwszym turnusie pracowniczym, miałam nieco ograniczony wybór łóżek. Pewnie długo się zastanawiałam i ostatecznie trafiło mi się miejsce tuż przy łazience. Z perspektywy czasu - nie było co narzekać. Zdarzało mi się chodzić spać najpóźniej (bo i najpóźniej wstawać), więc światło z łazienki było pomocne ;) (jak i łazienkowe drzwi do nocnego "wkradania się" do domku). I fakt, że przynajmniej mogłam się obrócić w stronę, gdzie nikt już nie "mieszkał" - tę namiastkę prywatności lubię.

Na moim regaliku powiesiłam zdjęcia - mojej ukochanej suczki, no i oczywiście mojego chłopaka. Akurat się trafiło, że tuż przed moim wyjazdem postawili w kinie budkę fotograficzną. Nie mogliśmy nie skorzystać. Na półkach miałam wieczny bałagan, ale taki mój charakter, cóż poradzić. Choć teoretycznie w bunkach nie powinno trzymać się jedzenia (że alkoholu, to wiadomo  :>) ze względu na głodne miśki (mniej łase na wspomniany alkohol), ale również dzieci, które rzekomo mogą czmychnąć batonika i paść trupem, bo oczywiście co drugie uczulone na orzeszki. W ogóle orzeszki to temat tabu na campach.

Nawiązując do akapitu-z-kopii-roboczej - rzeczywiście, robactwa było mało. W ogóle przez cały okres pracy nie mogłam narzekać na obecność komarów, pomimo tego, że nasz domek był zlokalizowany właściwie tuż nad jeziorem. Pewnie sprawka "akcji pryskania z samolotów" - znając teorie spiskowe, to truli nie tylko komary, ale i szarych obywateli. ;) I że trząsł się cały bunk - też zaprzeczyć nie można. Jeśli macie imprezowiczów w domku (a przy tylu osobach nie da się na nich nie trafić), to może to być nieco irytujące, kiedy w środku nocy następuje trzęsienie bunku, oznaczające powrót z nie do końca legalnych wojaży. Jestem jednak z osób, które przyjmują to "na klatę". W końcu: kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień.

Nasze "luksusowe" zakwaterowanie :)
A teraz wyjdźmy z bunku i przejdźmy się po campie (na pewno miałam jakiś filmik w tym stylu :( ). Wszędzie wykoszona zielona trawka, rząd drewnianych domków wzdłuż drogi. Gdzieś w niedalekiej odległości plaża z pomostem. Tuż za domkiem i krzakami - całkiem rozległe jezioro, które weekendami ożywa. Idąc w górę gruntowej drogi dochodzi się do stołówki - tam niektórzy z support staffu będą pracować, a wszyscy co najmniej trzy razy dziennie pojawią się na posiłku. Pewnie przyjdą też na popołudniowe ciasteczko i szklankę mleka, a może nawet wieczorne lody? Jest też masa budynków "szkoleniowych" (teatr, sala do tańca, nauka gotowania), a w centrum campu - administracja, czyli biura, ale również miejsce, w którym można pożyczyć książkę czy pograć w gry planszowe, a w naszym przypadku - złapać zasięg wifi. Na przeciwko zaplecze medyczne. Jeszcze dalej boiska, korty do tenisa, siłownia, ba! nawet trapezy do akrobacji. Za tym wszystkim część mieszkalna dla chłopców. Żadnych luksusów. Domki dzieciaków wyglądają tak samo, jak nasze. Wszystko jest drewniane. I... całkiem przytulne.

Wokół oczywiście las. Częściowo to nadal część campu - tam znajduje się jazda konna, można znaleźć ściankę wspinaczkową, "stoisko" do nauki łucznictwa, chyba nawet golf. Krótko mówiąc - czego dusza zapragnie.

Do najbliższego miasteczka kilka mil, ale nie ma tam zbyt wielu atrakcji, więc jeździ się tam dwa razy w tygodniu na zakupy. W sumie... bardziej w formie rozrywki. Tym bardziej, że chodziło o słynny Walmart (a o nim na pewno jeszcze coś Wam skrobnę).