Moje relacje

wtorek, 29 marca 2016

[USA] Drewniane trzęsichatki

Tak, jak wspomniałam w przedostatnim poście, w kopiach roboczych na blogu znalazłam AŻ JEDEN zapisany akapit z czasów przyjazdu na campa. Podejrzewam, że mogło być tego więcej na utraconym laptopie, ale... cóż, to nie ma już żadnego znaczenia. Bu. Mimo to - żeby stało się zadość - udostępniam tenże wiekopomny akapit, coby przyszłe pokolenia mogły się z nim zapoznać.

"Na camp przyjechaliśmy ciemnym wieczorem. Zostaliśmy powitani dość ciepło, jednak zupełnie nie-ciepła była pizza, którą dostaliśmy na kolację. Niedługo potem rozeszliśmy się do drewnianych domków na kilkanaście osób, zwanych "bunkami", które maja stanowić nasze domy przez kolejne 10 tygodni. Zadziwiające, że wcale nie ma w nich tak wiele robactwa (na szczęście zamontowano siatki w oknach). Są w nich łazienki, każdy ma swoje półeczki przy łóżku, niestety przy chodzeniu trzęsie się... cóż, właściwie cały bunk."

[Pisownia NIEoryginalna. Zamieniłam na polskie znaki, tak jak miałam w pierwotnym zamiarze (ech, gotuje się we mnie...).]

"Oswojony" regał przy moim łóżku - screen z (prawdopodobnie) jedynego filmiku z campa, jaki mi się ostał...

Okej, to teraz pozwolę sobie wygrzebać z pamięci nieco więcej.

Jako, że nie byłam w pierwszym turnusie pracowniczym, miałam nieco ograniczony wybór łóżek. Pewnie długo się zastanawiałam i ostatecznie trafiło mi się miejsce tuż przy łazience. Z perspektywy czasu - nie było co narzekać. Zdarzało mi się chodzić spać najpóźniej (bo i najpóźniej wstawać), więc światło z łazienki było pomocne ;) (jak i łazienkowe drzwi do nocnego "wkradania się" do domku). I fakt, że przynajmniej mogłam się obrócić w stronę, gdzie nikt już nie "mieszkał" - tę namiastkę prywatności lubię.

Na moim regaliku powiesiłam zdjęcia - mojej ukochanej suczki, no i oczywiście mojego chłopaka. Akurat się trafiło, że tuż przed moim wyjazdem postawili w kinie budkę fotograficzną. Nie mogliśmy nie skorzystać. Na półkach miałam wieczny bałagan, ale taki mój charakter, cóż poradzić. Choć teoretycznie w bunkach nie powinno trzymać się jedzenia (że alkoholu, to wiadomo  :>) ze względu na głodne miśki (mniej łase na wspomniany alkohol), ale również dzieci, które rzekomo mogą czmychnąć batonika i paść trupem, bo oczywiście co drugie uczulone na orzeszki. W ogóle orzeszki to temat tabu na campach.

Nawiązując do akapitu-z-kopii-roboczej - rzeczywiście, robactwa było mało. W ogóle przez cały okres pracy nie mogłam narzekać na obecność komarów, pomimo tego, że nasz domek był zlokalizowany właściwie tuż nad jeziorem. Pewnie sprawka "akcji pryskania z samolotów" - znając teorie spiskowe, to truli nie tylko komary, ale i szarych obywateli. ;) I że trząsł się cały bunk - też zaprzeczyć nie można. Jeśli macie imprezowiczów w domku (a przy tylu osobach nie da się na nich nie trafić), to może to być nieco irytujące, kiedy w środku nocy następuje trzęsienie bunku, oznaczające powrót z nie do końca legalnych wojaży. Jestem jednak z osób, które przyjmują to "na klatę". W końcu: kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień.

Nasze "luksusowe" zakwaterowanie :)
A teraz wyjdźmy z bunku i przejdźmy się po campie (na pewno miałam jakiś filmik w tym stylu :( ). Wszędzie wykoszona zielona trawka, rząd drewnianych domków wzdłuż drogi. Gdzieś w niedalekiej odległości plaża z pomostem. Tuż za domkiem i krzakami - całkiem rozległe jezioro, które weekendami ożywa. Idąc w górę gruntowej drogi dochodzi się do stołówki - tam niektórzy z support staffu będą pracować, a wszyscy co najmniej trzy razy dziennie pojawią się na posiłku. Pewnie przyjdą też na popołudniowe ciasteczko i szklankę mleka, a może nawet wieczorne lody? Jest też masa budynków "szkoleniowych" (teatr, sala do tańca, nauka gotowania), a w centrum campu - administracja, czyli biura, ale również miejsce, w którym można pożyczyć książkę czy pograć w gry planszowe, a w naszym przypadku - złapać zasięg wifi. Na przeciwko zaplecze medyczne. Jeszcze dalej boiska, korty do tenisa, siłownia, ba! nawet trapezy do akrobacji. Za tym wszystkim część mieszkalna dla chłopców. Żadnych luksusów. Domki dzieciaków wyglądają tak samo, jak nasze. Wszystko jest drewniane. I... całkiem przytulne.

Wokół oczywiście las. Częściowo to nadal część campu - tam znajduje się jazda konna, można znaleźć ściankę wspinaczkową, "stoisko" do nauki łucznictwa, chyba nawet golf. Krótko mówiąc - czego dusza zapragnie.

Do najbliższego miasteczka kilka mil, ale nie ma tam zbyt wielu atrakcji, więc jeździ się tam dwa razy w tygodniu na zakupy. W sumie... bardziej w formie rozrywki. Tym bardziej, że chodziło o słynny Walmart (a o nim na pewno jeszcze coś Wam skrobnę).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze mile widziane! :)