Moje relacje

wtorek, 22 marca 2016

[USA] Jak pozbyć się dziecka w Ameryce, czyli camp

Ale, ale... czym w ogóle jest ten camp? Śmieję się, że to miejsce, gdzie możesz pozbyć się swoich dzieciaków na PRAWIE DWA MIESIĄCE. Jak ja byłam dzieckiem, to wyjazd na tydzień-dwa był dla mnie przeżyciem. A tutaj całkiem małe dzieciaczki (nastolatki również, owszem) wylatują z gniazda na tak długo! I wiecie co jest najśmieszniejsze? Wracają co roku. To raz. A dwa... że płaczą, kiedy stąd odjeżdżają. Za to przyjeżdżają z szerokim uśmiechem i radosnymi okrzykami. To dla nich po prostu dom na czas wakacji, w którym spotykają się ze swoją wakacyjną rodziną. Co z tymi, którzy dorastają i nie mogą już być obozowiczami (najstarsza grupa to 16-latkowie)? Cóż... prawdopodobnie wrócą jako wychowawcy albo po latach przyślą tu własne potomstwo.

Przez te dwa miesiące "campowania" dzieci od rana do wieczora zajmowane są przeróżnymi zajęciami: tańcem, śpiewem, teatrem, gotowaniem, sportami wodnymi i zespołowymi, wycieczkami... Mieszkają razem ze swoimi młodymi opiekunami, tzw. "general counsellors", czyli najczęściej studentami zza granicy, którzy chcą zarobić parę groszy, ale przede wszystkim pozwiedzać Stany. Counsellorami nazywa się również nauczycieli wspomnianych aktywności, np. instruktorów tenisa. My - polski zespół - przybyliśmy tam natomiast jako "support staff", ale o pracy na campie opowiem Wam dokładniej w innej notce.

Wyginają się śmiało, czyli konkurs tańca
Oczywiście zdarzają się także "eventy" czy tematyczne dni, aby nie zawiało nudą. Dzieci mogą się pochwalić opanowanymi umiejętnościami np. na konkursach talentów (poziom wokalny co drugiego malca przekracza tutaj nasz "Mam talent", gorzej z innymi dziedzinami), występach tanecznych, zawodach sportowych czy przedstawieniach teatralnych. Organizowany jest festyn, ze stoiskami, na których można porzucać w kogoś ciastem lub zjeść kruszony lód z polewą - wielki przysmak młodszych Amerykanów. Bywają zapraszani goście z zewnątrz: DJ na dyskotekę lub zespół znany każdemu z corocznych campowiczów.

No dobrze, ale ta moc atrakcji dla latorośli to chyba nie za darmo? Bynajmniej. Większość campów (bo są i takie dla dzieci ubogich, są też i dla niepełnosprawnych, a także okołomiejskie Day Camps, gdzie dzieci nie nocują) to campy prywatne, w których odpoczywają dzieci raczej z bogatszych rodzin, bo i płacą jak za zboże - ponad 10.000$ za sezon jako opłata podstawowa, do której dochodzą np. koszty wycieczek. W dużej mierze są to campy, w których większa część obozowiczów pochodzi z rodzin żydowskich. Tak było w naszym przypadku, choć tak na dobrą sprawę camp taki nie ma w żaden sposób charakteru religijnego (a takie też mogą się trafić, jeśli organizuje je np. YMCA) i gdyby nie nazwiska, które pojawiają się na przesyłanych dzieciom paczkach, ciężko byłoby się domyślić, co jest grane. Chyba, że ktoś jest mocno wyczulony na punkcie przyglądania się czyimś nosom. ;)

Dzieci oczywiście nie są "odcinane" od swoich rodziców. Raz na jakiś czas mogą zadzwonić (choć niekoniecznie mają na to czas i ochotę :)), mogą wysyłać listy i właściwie codziennie dostają masę maili od rodziny, a dwa razy w czasie trwania campu mają prawo otrzymać od rodziców paczkę przesłaną pocztą.

Na naszym campie (nie wiem, jak to wygląda na innych) dzieci nie mogły mieć ani swoich telefonów (te zostawały w biurze, jeśli jednak któreś go wzięło), ani trzymać w domkach jedzenia (to również zostawało u nas w biurze i tylko przy nas mogły to jeść - toż to terror!), więc nie było tak, że "bogatym dzieciom wszystko wolno, bo rodzice płacą". Zasady były jasno określone i większość się do nich stosowała. Może poza... rodzicami. :)

Jedne ze śmieszniejszych sytuacji to te, w których dzieci dostawały od rodziców "nielegalne" słodycze w przesyłkach, których wielkie wory codziennie przychodziły na adres campu. Zawartość paczek była - szczególnie przy mniejszych dzieciach - sprawdzana. I to naprawdę dokładnie. Dogłębnie wręcz, powiedziałabym, ponieważ inwencja twórcza rodziców nie zna granic. Cukierki w środku pluszaków? A nuż się uda! ;)

Drugie - to gdy rodzice "zapominali", że dziecko w trakcie obozu nie powinno dostać więcej niż dwie paczki... upomnienia brali "na klatę". I dalej robili swoje.
 
Miejsce sprawowania władzy - przetrzymywania zakładników w postaci batoników oraz wydawania znaczków na listy do kontaktów ze światem zewnętrznym

Oczywiście nie ma zakazów bez wyjątków. Paczek "Szesnastek" (pełniących zresztą na campie zaszczytną funkcję pomocników staffu) nikt już nie kontrolował - w końcu to prawie dorośli i sami wiedzą, że coś wolno, a czegoś nie. A przynajmniej, że niektórych rzeczy nie należy pokazywać młodszym kolegom... ;) Kolejną "szansą" były urodziny. Wszystko pod czujnym okiem wychowawcy, ale jednak w ten wyjątkowy dzień czekolada cudownym trafem nikomu nie szkodziła.

Uspokajam - support staff miał prawo korzystać z telefonów, choć nie ostentacyjnie, a jedzenia z bunków też nikt nam nie zabierał. Jakie zasady obowiązywały NAS? Zasady zdrowego rozsądku, generalnie rzecz biorąc:
- nie pić na terenie campu - nawet posiadanie alkoholu w takim miejscu jest nielegalne i może być surowo ukarane; co to oznacza w praktyce: nie daj się złapać z alkoholem, dobrze go maskuj, nie pij bezczelnie tam, gdzie mogą Cię przyłapać, pij poza obozem, choćby miało to oznaczać las z miśkami ;),
- nie przebywać w domkach swoich znajomych odmiennej płci - spotykać mieliśmy się w budynkach wspólnego użytku, jak np. budynek administracyjny czy świetlica dla staffu; w praktyce: nie hałasujcie nocą za bardzo, bo może się skończyć co najmniej zepsutą imprezą, poza tym lepiej jednak przesiadywać wspólnie w części chłopięcej,
- możliwość korzystania ze wszystkich atrakcji campu (boiska, basen, kajaki) wiąże się ze świadomością swojego miejsca w szeregu - dzieci mają pierwszeństwo,
- wyjazdy do miasta to walka spod znaku "kto pierwszy, ten lepszy" - kiedy zakupy można zrobić tylko w miasteczku oddalonym o tę parę mil i tylko wtedy, gdy szefostwo łaskawie pozwoli pożyczyć auto, to warto szybko zaklepać sobie miejsce i nie rzucać się w oczy z niemile widzianymi produktami,
- do plażowania używać strojów jednoczęściowych - w praktyce: nikt tak naprawdę nie przyczepi się do bikini, jeśli nie jest przesadnie kuse,
- camp to nie miejsce do romansowania - obóz dla dzieci nie nadaje się do okazywania sobie publicznie czułości ani tym bardziej... hm, ostrzejszych akcji; w praktyce: czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal,
- zasada nadrzędna: nie podpadaj swoim przełożonym, bo nawet uśmiechnięci Amerykanie potrafią dopiec ;)

To... czym w ogóle jest ten camp? Ciężką pracą, świetną zabawą i sporą szansą  na spędzenie wakacji życia! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze mile widziane! :)