Moje relacje

środa, 26 lutego 2014

"There's no hope for Hope", czyli o języku wspólnym z orientacją odmienną

Wypis z pamiętniczka [tekst kursywą w kwadratowych nawiasach to moje dzisiejsze wtrącenia]:
10.11.2011. godz. 9:40 cd.

Dwie rzeczy dotyczące mojego telefonu wyszły na jaw. Pierwsza, to, że telefon nie był z drugiej ręki, jak na początku myślałam, więc cena 160 RMB to nie była tragedia. Po drugie, to żadna Nokia, tylko – uwaga – NDRIA. Nie wiem, jak wcześniej mogłam tego nie zauważyć. [Szybko okazało się, że jakość adekwatna do nazwy…]

Cudeńko w świecie technologii, czyli dziecko firmy krzak.
Teraz rozważam też kupno aparatu cyfrowego. Za 80 RMB można tu mieć oryginalnego CASIO (a przynajmniej Mari się poszczęściło), którego ładowanie starcza na bardzo długo, który jest mały i poręczny, a – co najważniejsze – robi lepsze zdjęcia niż przywieziony przeze mnie. [Nie znalazłam, nie kupiłam i nie poprawiłam jakości zdjęć. Ale chęci były!]
Niedługo chyba wybiorę się do bankomatu, co jednak nie jest taką prostą sprawą. Nie samo znalezienie, ale skorzystanie, bo wszystkie one mają jakieś problemy z czytaniem karty, wypłacaniem pieniędzy, działaniem w ogóle. Muszę też dowiedzieć się, jak doładować kartę do telefonu i do transportu publicznego. [Karty do telefonu doładowywać się nie nauczyłam, za to z transportem radziłam sobie całkiem nieźle. Podchodziłam do okienka z urzędującą tam panią, kładłam kartę i banknot. Zazwyczaj zadawała pytanie, które w 90% przypadków dotyczyło tego, czy chcę załadować za całą kwotę, a przynajmniej taką mam nadzieję… bo po prostu kiwałam głową.]

Widok z okna za dnia. Proszę zwrócić uwagę na sprytny sposób przechowywania rupieci,
których nikt już nie chce, ale może kiedyś, za sto lat się przydadzą: na dachu przecież ich nie widać!
W tle kampus studencki.
W drodze powrotnej nasza (tj. moja) nowa koleżanka wzięła nas do baru z muzułmańskim jedzeniem. Muszę przyznać, że było BARDZO smacznie. Jedno z dań było dość ostre [gram twardzielkę – tak naprawdę to mi nos przetkało…], smażone ziemniaki niespecjalne, za to mini-naleśniczki zrobione z tofu, w które pakowało się wołowinę przyrządzoną troszkę na słodko – ciekawe [do tej pory tęsknię… to było bezpieczne danie, które wszędzie smakowało pysznie]. Jeżeli nie będę potrafiła przystosować się do chińskiego jedzenia, to jest to jakaś alternatywa [to była najsłuszniejsza opcja, a nie alternatywa, ot co]. Wczoraj żadnych rewolucji żołądkowych nie było, więc zaczynam zastanawiać się nad kupnem chińskiego dania smażonego. Przed chwilą też poczęstowano mnie malutkimi jabłuszkami (na 100% umytymi, uff) i chyba nadszedł czas na troszeczkę większe ryzyko gastronomiczne.

A tutaj noc. Okno i schody po lewej prowadzą do pizzerii, neon po prawej daje znać o jakiejś restauracyjce.
Chyba nawet tam nie jadłam, za to często kupowałam owoce na stoisku przy tych białych drzwiach.
Ludzi na ulicy po zmierzchu nie brak, zmienia się to dopiero gdzieś po 22.

Wczoraj żegnać Mari przyszło parę osób. Sunny, jakaś druga Chinka, później najlepszy przyjaciel Gruzinki, czyli gej (to słowo-klucz w przypadku jego osoby) Gaby z kolegą, którego imienia nie pamiętam, natomiast wydało mi się żeńskie. Gaby okazał się być połączeniem geja z „Glee” i ekstrawaganckiej projektantki mody z „Seksu w wielkim mieście”, z odcinka, w którym Carrie robi za modelkę [jeśli komuś coś to mówi, bo dla mnie ten opis jest wyjątkowo trafny ;)]. Jakimś cudem jego zniewieściałe zachowanie i ciągłe „What the fuck?!” nie drażniły. Chłopak (o którym wszyscy mówią „she”, „her”, „sister” itd.) sprawiał wrażenie unikatu, z którym warto się poznać i z którym już znalazłam wspólny język, a to głównie dzięki podobnemu poczuciu humoru. Hitem wieczoru okazało się moje smutne stwierdzenie, że „there is no hope for Hope”… rozmowy i imprezy z nim („nią”? ;)) na pewno będą niezapomniane.
Pożegnania Mari ze znajomymi pełne były prezentów i wzruszeń. Może też mi się tak uda. :) Ale – żeby nie było, że nie – ja też dostałam w prezencie trzy sztuki chińskich łakoci w różnych smakach, do których jeszcze nie umiem się ustosunkować. To coś ma konsystencję przypominającą galaretkę z dżemu i jest ani słodkie, ani niesłodkie. [To co to za słodycze niby? :( ]
Wracając do Mari, samolot miała z rana, więc wstała przede mną. Coś mignęła mi przed oczami parę razy, ale wyszła bez budzenia mnie... napisałam do niej SMSa z żalem, więc nasze pożegnanie było niestety telefoniczne. Dobrze chociaż, że razem z innymi nagrałam jej się na aparacie, tak jak prosiła – zapamięta mnie. Jako ochrypłą, chorą Polkę.

cdn.

Ali 

2 komentarze:

Komentarze mile widziane! :)