Ostatni fragment wpisu z pierwszego dnia mojego pobytu w Chinach. Trochę zdążyłam się w nim wyżalić... a pasmo nieszczęść jeszcze nie skończyło dawać mi w kość.
Wypis z pamiętniczka:
06.11.2011. cd.
Chinki Amy i Alexis - bo trzeba Wam wiedzieć, że ci bardziej światowi przedstawiciele
chińskiej społeczności nadają sobie angielskie imiona dla łatwości komunikacji
z obcokrajowcami, ja z kolei jestem w skrócie nazywana Ali - okazały się naprawdę miłe. W
Starbucksie wydałam tyle, co w Polsce, albo i więcej, ale oto byłam w Pekinie,
halo! Jadąc do miasta autobusem zauważyłam pierwsze oznaki tego, że nie jestem
w Europie. Wieżowce z dołu równie
brzydkie, co z góry. Te w Polsce wydają się w porównaniu do nich… przytulne?
Jednak ruch drogowy to już jest coś, co raduje mnie
niemiłosiernie! Nie panują tu żadne zasady, a wszyscy sobie świetnie radzą!
Można się nie trzymać swojego pasa, wpychać z podporządkowanej, udawać, że nie
ma czerwonego światła, nie używać kierunkowskazów, bo kluczem do sukcesu jest TRĄBIENIE. Trąbi się z każdego powodu i – jak wynika z moich obserwacji – ma to
na celu po prostu ogłoszenie światu, że się jedzie. Trąbi się mijając rowerzystę, trąbi
się na widok wchodzącego na ulicę pieszego, trąbi się włączając do ruchu, trąbi
się wyjeżdżając zza zakrętu, trąbi się jadąc innemu autu na czołówkę, bo akurat
się coś mija. Co więcej, to, że jedziesz swoim pasem, wcale
nie znaczy, że masz pierwszeństwo przed tym, który jedzie nim z naprzeciwka.
Kto pierwszy, ten lepszy albo kto większy, ten ważniejszy. I nikt się tu tym
nie denerwuje. Pasów nikt nie zapina. Chyba nie jest to aż tak śmiertelnie
niebezpieczne, w końcu nie widziałam nawet jednego otartego auta... hm, zaraz, a może po zderzeniu
pojazdy nadają się tylko do kasacji?
Przedmieścia Pekinu widziane z taksówki - te bloki nie są akurat złe |
Gdy dotarłam do centrum (bo to chyba centrum, ciężko stwierdzić w takiej metropolii), już stuprocentowo
poczułam się jak w Chinach. Byłam wielce dobrej myśli, podekscytowana jak sto dwadzieścia. Zdecydowałyśmy się pojechać do szpitala, bo w niedzielę to tam najłatwiej dostać się do lekarza. Niestety, na miejscu okazało się, że w International
Department nikt nie rozumie po angielsku. Sytuacja jak z komedii, choć dla mnie
akurat nieśmieszna. Zadzwoniłam do agenta ubezpieczeniowego, żeby sprawę
załatwić i zostałam poproszona o numer kontaktowy do szpitala. Dostałam
wizytówkę i powiedziano mi, że mogę podać którykolwiek numer. Kiedy się
rozłączyłam, dowiedziałam się, że podałam fax. Prawo Murphy'ego. Zadzwoniłam ponownie, podałam
drugi numer – do recepcji, przy której stałam, bo tak mi polecono. Odbiera
recepcjonistka, która kazała mi podać ten numer, robi głupią minę, po czym
podaje mi słuchawkę, bo ona przecież nie mówi po angielsku. Cała ta tragikomedia trwała dobrą chwilę,
więc lekarze przestali już pracować. Litości.
Zrezygnowane pojechałyśmy do „domu” - tej nocy miało to być
dla mnie biuro tejże studenckiej organizacji. A właściwie to umowne „biuro”, ponieważ okazało się, że jest to mieszkanie wynajmowane w obskurnym bloku (na klatce
schodowej śmiało można kręcić horrory, szczególnie, że na moim piętrze nie
działało światło), zaś w środku ów „biura” panuje nieład taki, że moja mama nie
oskarżyłaby mnie już o bałaganienie. Spłuczka w toalecie nie działa – trzeba
spłukiwać wodą z miski (spoko, swego czasu tak było nawet u mojej babci na wsi). W kranie tylko zimna woda. Słuchawka do prysznica jest,
ale gorzej, że nie ma kabiny ani nawet spływu w podłodze. Byłam zdruzgotana. W
dodatku łóżek tutaj nie można nazwać inaczej niż po prostu deskami. Nie wiem,
może to zdrowo. Okna oczywiście nieszczelne, a w dodatku nieokratowane (sic!), w przeciwieństwie do typowych mieszkań na pekińskich blokowiskach.
Za to "na szczęście" kraty znalazły się na klatce schodowej w oknie wychodzącym na... ścianę. Nikt nie potrafił powiedzieć mi, co ono tam właściwie robi. |
Kiedy moja organizacyjna opiekunka
poszła, a ja zostałam sama, nadeszła pierwsza chwila załamania. Spotykały mnie
same klęski. Umyłam się w umywalce z zimną wodą, zmieniłam ciuchy i w tym
momencie do mieszkania weszła druga praktykantka. Dziewczyna z Gruzji. To było światełko w
tunelu. Świetnie nam się gadało, okazało się, że mamy wspólnego znajomego,
który był w Polsce na wolontariacie w prowadzonym przeze mnie projekcie (jaki świat jest mały! - albo przynajmniej Gruzja). W ogóle
cieplej się na sercu robiło, do czasu, gdy na jaw wyszło, że koleżanka odbyła już swoją
praktykę i niedługo wraca do siebie. Głupio mówić, ale w dzień mojego przyjazdu
poczułam się zazdrosna, że ona zaraz wraca do domu.
Koloryt klatce schodowej nadawały przynajmniej numery telefonów. |
Przespałam się troszkę, przyszła reszta ludzi z organizacji,
trochę się przywitałam, nawet nie oszukując się, że zapamiętam jakieś imię lub którąś z twarzy. Wieczorem wyszłam (niechętnie, gdyż prędzej pasowałam do dogorywania w łóżku) jeszcze z dwoma Chinkami i Gruzinką
do knajpki na kolację. Mam tu na myśli bar z menu tylko po chińsku, bardzo
jasnym oświetleniem i szefem, który pali papierosa pod znakiem „No smoking”.
Nie wiem, czy to wina mojego przeziębienia, czy tutejszego jedzenia, jednak tam,
gdzie jest coś pichcone, panuje okropny smród. Tak mdły, że odechciewa się
czegokolwiek próbować. Chyba pozostanę przy gotowanej gorącej kolbie kukurydzy
z ulicy, ta smakowała jak swojska. Trzeba być jednak grzecznym i nie głodzić się na śmierć, więc wzięłam się w garść. Na szczęście zupa won-ton z pierożkami też okazała się zjadliwa. Odetchnęłam z ulgą.
W nocy nie mogłam spać. Przez
zatkany nos nie dawałam rady oddychać, miałam spierzchnięte usta, było zimno.
Świetny start w Chinach. Dwudziestoczterogodzinne opóźnienie i choróbsko. O warunkach, jakie
tu zastałam, nie wspominam. Nie, żebym oczekiwała luksusów jako rozpieszczona Europejka. Tylko, że na pewno lepiej bym to wszystko zniosła będąc zdrową i
wypoczętą. Los nie chciał być łaskawy.
Ali
Normalnie serce boli! za to doswiadczenia... szkola zycia, hmm? I swietne zdjecia ;)
OdpowiedzUsuńDzięki! :) Rzeczywiście, było ciężko, ale dużo mi to dało. To jak w powiedzeniu: "Co cię nie zabije, to cię wzmocni".
OdpowiedzUsuńFaktycznie słaby start. Nikt po angielsku w Pekinie nie mówi? A te Chinki co Cię do szpitala zaprowadziły też po angielsku nie mówiły?:P Masakra;-)
OdpowiedzUsuńOne akurat mówiły, choć - jak widać - umiarkowanie sprawnie, tak samo zresztą z ich obrotnością. W ogóle większość studentów angielski rozumie :) Lepiej lub gorzej. Natomiast inna sprawa to to, że mało kto ma odwagę go używać...
Usuń