Wypis z pamiętniczka [tekst w kwadratowych nawiasach to moje dzisiejsze wtrącenia]:
07.11.2011.
Nadszedł poranek. To znaczy wstałam przed ósmą, umyłam się,
ubrałam i... poszłam spać. Przed dwunastą wybrałyśmy się z Crystal (kolejna
moja opiekunka – niezły dobór imienia!) na śniadanie do jej kampusu
studenckiego. Zamówiłyśmy zupę z makaronem, do której samemu dobierało się
dodatki wrzucane na końcu. Jakieś mięsa, warzywa... Spróbowałam czegoś, co wyglądało
na różowawą kiełbasę lub kabanosa. Ogromny błąd. Ze łzami w oczach wyplułam toto
w chusteczkę tak, by nikt się nie zorientował. Udawałam, że dmucham nos, żeby
nikogo nie urazić. Zjadłam może 1/6 makaronu, popijając wodą z zupy.
Tłumaczyłam oczywiście, że przez chorobę nie mogę nic przełknąć. Może to i
prawda.
Starałam się pilnować, żeby nie walnąć dodatkowo jakiejś gafy,
ale gdzie tam. Popełniłam okropną wpadkę: wbiłam pałeczki w makaron, tak, że stały
pionowo. Czytałam o tym i zapomniałam. Ludzie… Crystal nieomal zachłysnęła się
z przerażenia. Przeze mnie ktoś umrze czy coś w tym stylu. Teraz boję się w
ogóle odkładać pałeczki, żeby nie strzelić czegoś głupiego. [Doczytałam i już mogę napisać, że wbite
pionowo w danie pałeczki przypominają kadzidła, które pali się zmarłemu.]
Sama stołówka studencka była natomiast zorganizowana całkiem-całkiem. Ba, w ogóle do wyboru jest kilka różnych stołówek serwujących różne rodzaje dań. Za posiłek płaciło się kartą studencką pre-paid. Miejsc siedzących nie brakowało. W ogóle zadziwiająco nie-chińsko dobrze wszystko się sprawowało (stwierdzam na podstawie moich dotychczasowych doświadczeń).
Wróciłyśmy po moje bagaże i wzięłyśmy taksówkę do szkoły,
gdzie miałam uczyć i mieszkać. Cóż… rozminęło się to z moimi oczekiwaniami na
podstawie zdjęć szkoły, które wcześniej dostałam. Chciałabym użyć jakiegoś
poetyckiego sformułowania, jednak nasuwa mi się tylko: „zadupie Pekinu”, za
przeproszeniem. Totalna bieda, żadnego miejsca, gdzie mogłabym wyjść wieczorem
albo coś zjeść... znalazł się jeden sklepik „ze wszystkim”. Mogłabym jeść
chińskie zupki tam kupione, ale nie ma tu nawet czajnika, gdzie mogłabym sobie
zagotować wodę. [Powinnam była czuć się
może wielką idealistką, która pojechała pomagać potrzebującym. Szkopuł jednak
był w tym, że wszystkiego zebrało się za dużo. Byłam chora, zestresowana i
dodatkowo trafiłam w miejsce, gdzie ni w ząb nie czuć było podmuchu historii
chińskiego mocarstwa…]
Szkoła z zewnątrz wygląda ładnie. Dzieci przynajmniej nie
biegają po betonie, jak na naszych polskich boiskach, tylko mają wykładzinę w
kolorze trawy. W środku – jak to podstawówka. Natomiast teraz opiszę mój pokój.
Są tu dwa piętrowe łóżka, jedno bez drabinki, oba metalowe i na dwóch miejscach
leży pościel, wydaje się czysta. Mieszkam sama. Proponowano mi dzielenie pokoju
z kimś innym, ale... nie wiem, nie przekonała mnie perspektywa pomieszkiwania z
kimś, z kim nawet nie mogę porozmawiać. W pomieszczeniu jest jedno gniazdko, szafka
i brudne krzesło (przypominam: pokój czteroosobowy). „Okno” wychodzi na
korytarz, prawie naprzeciwko drzwi do rozwrzeszczanych klas. Drzwi wyglądają
jak balkonowe. Dostałam kluczyk do swojej – uwaga – kłódki, która robi tu za zamek. Do klucza od
razu dopięłam breloczek od mojego chłopaka, z napisem „POLSKA”, figurką psa
rasy Welsh Corgi Pembroke, mającego przypominać mi moją suczkę. Jeden miły
akcent w tym wszystkim.
Okazało się, że nikt nie mówi tu po angielsku, z wyjątkiem
nauczycielki angielskiego, której jeszcze wtedy nie poznałam. Dyrektor to uprzejmy
człowiek (poznaję po uśmiechu i tonie), który wspomniał coś o Marii
Skłodowskiej-Curie (o Wałęsie pewnie nie słyszał) i naszych sąsiadach Niemcach.
Podwiózł nas swoim autem (brudnym, śmierdzącym tak, że od razu otwarte zostały
wszystkie okna, schowek zaś zaklejony był taśmą klejącą) do komisariatu.
Obowiązkiem wszystkich przyjezdnych jest zarejestrować się w ciągu dnia od
przyjazdu. Odczekałyśmy z Crystal swoje tylko po to, by okazało się, że mamy
iść do innego komisariatu. Wycieczka do niego była przeżyciem jedynym w swoim
rodzaju. Jechaliśmy przez całą tą biedną dzielnicę i napatrzeć się nie mogłam
na te zbite domki, cały ten syf i graty zgromadzone na tyłach budynków, brud na
ulicach... strasznie przykry widok, który daje wiele do myślenia. Jednakże
punktem kulminacyjnym był przejazd pod mostem kolejowym przesmykiem ledwie na
szerokość auta – zaraz obok był stopień i dziura z wodą. Nawet nie umiem tego
obrazowo opisać, ale będąc kierowcą miałabym niezłego stracha.
Na komisariacie bynajmniej nie poszło sprawnie. Nie było nawet
kolejki, tylko rozgadane policjantki z owłosionymi różowymi ogonkami
przyczepionymi do telefonów. Panie nie bardzo miały co robić, ale jak już coś
robiły, to i tak bez zapału. Wyszłyśmy. Uff. Jestem w Pekinie legalnie.
cdn.
Ali
Ali
Co do wyposazenia pokoju.. był internet? :) Generalnie jak wyglada sprawa netu w chinach? Faktycznie sporo stron blokowanych?
OdpowiedzUsuńMK
Facebook, YouTube - możesz zapomnieć. Wyszukiwarka też mocno cedzi treści. Toteż jeśli nie chcesz być odcięty od cywilizowanego świata, musisz sobie szybko sprawić bramkę proxy. Czasem naprawdę przeżywałam szok, bo dla nas niektóre rzeczy są oczywiste, a tam jest czasem inny świat.
UsuńPozdrawiam
To że nie uciekłaś na lotnisko i pierwszym możliwym samolotem do Europy to cud. Ja bym się chyba zastanawiała:P
OdpowiedzUsuńPomyśl, co czułam, kiedy mama przez telefon mówiła mi zmartwionym głosem, że mogę wracać, kiedy chcę. ;)
UsuńTak sobie myślę, że chyba trzeba będzie wykonać jakiś przeskok w czasie przynajmniej na jedną notkę, żeby pokazać, iż nie takie Chiny straszne, jak się wydają :D
przeczytałam jednym tchem i z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. BN
OdpowiedzUsuńDzięki :)
Usuń