Wypis z pamiętniczka [tekst w kwadratowych nawiasach to moje dzisiejsze wtrącenia]:
06.11.2011 cd.
Trudno. Jestem niezaszczepiona, a nadszedł dzień wyjazdu.
Zaczął się lekki stres, bo powoli brakowało czasu – milion spraw do
załatwienia, zapominalstwo, niekompetencja ludzi... ale oto zostałam odwieziona
na dworzec autobusowy. Pożegnania, machanie przez szybę, zmartwiona mama, ja
jeszcze nieporuszona. Z Warszawy było mi taniej lecieć z przesiadką w
Niemczech, niż z samych Niemiec bezpośrednio (gdzie tu logika?), więc po
całonocnej podróży byłam już odebrana przez kolegę ze stolicy i mogłam
oczekiwać na lot. Na lotnisko wybraliśmy się odpowiednio wcześniej, żeby nie
było nerwów. Bagaż główny nadany, zrobienie z siebie idiotki przy sprawdzaniu
bagażu podręcznego załatwione („Proszę wyciągnąć laptopa z plecaka”, „Ale
proszę go dać do osobnego koszyka”, „A po co pani te pałki?” - pałkami okazały
się odblaski dla dzieci, które po zderzeniu z ręką same się na niej rolują),
bramka odnaleziona. Zostałam poinformowana o półgodzinnym opóźnieniu, które
miało nie wpłynąć na moją przesiadkę. Oczywiście wpłynęło, bo w efekcie lot
opóźnił się ponad godzinę, więc mój drugi samolot odleciał 15 minut przed moim
przylotem do Niemiec. Na marginesie, gratuluję ludziom odpowiedzialnym na
Okęciu za ogłaszanie przez głośniki ważnych dla podróżujących informacji.
Wygłaszanie dwóch takich informacji naraz przez różnych ludzi jest bardzo
pomocne. Szczególnie zagraniczni turyści
na pewno wiedzą, co jest grane.
A więc stoję w kolejce do przebookowania biletu z Monachium
do Pekinu. Przyszła moja kolej, ale zaraz, zaraz, ta pani się tym nie zajmuje,
proszę pójść do drugiej. Czekam, doczekałam się, mam do wyboru parę opcji.
Pomimo mojej chęci obejrzenia Hong Kongu serdecznie dziękuję za kolejny lot z
przesiadką. Lot chińską czy ruską linią? Nie, dziękuję, zapłaciłam za lot
niemiecką, bezpieczną (i spóźnialską...) linią i to właśnie nią chcę lecieć. Och, pozostaje
mi lot za 24 godziny i hotel z wyżywieniem? Niech będzie, odpocznę. Wi-fi, żeby
poinformować ludzi o moim całodziennym spóźnieniu? Płatne jak cholera.
Hotel okazał się być w porządku. Komputery z Internetem do
użytku gości, wi-fi 6 euro. Jako biedna studentka przystałam na pierwszą opcję.
Wszyscy powiadomieni, mogę spać spokojnie. Oczywiście Monachium nie zwiedziłam,
bo centrum było poza moim zasięgiem, ale obejrzałam sobie niemiecką telewizję,
przespałam się (po raz ostatni) na miękkim łóżku, wzięłam (po raz ostatni)
ciepły prysznic (cóż, w ogóle ostatni do tej pory prysznic, o czym później). I
tylko kolacja była paskudna. Śniadanie lepsze, bo nie można nic zepsuć w kupnym
dżemie i bułkach. Po lunch się nie pofatygowałam, gdyż byłam chyba jedyną osobą w
hotelu, której on przysługiwał, a byłam pewna, że nie będę w stanie go
przełknąć. Powód? Nie miałam już wyłącznie stanu podgorączkowego przez kolejny dzień,
ale spuchły mi też węzły chłonne, zaś prawy zaczął boleć tak, że już nic nie
chciałam jeść, jedynie pić gorącą herbatę. Mierzenie temperatury przed szczepieniami ma jednak sens.
Jeszcze nie wiedziałam, jak zatęsknię za europejskimi, miękkimi łóżkami |
Wyruszam ponownie na lotnisko. Elegancko, bo zamówiono mi
busika. „Odpowiednio wcześniej” okazało się być nawet „za wcześnie”, bo na lotnisku
wszystko poszło niemożliwie sprawnie. Czekam na samolot. Nudy, idę do Internetu.
Mam 4,5 euro. Internet w sumie 1 euro, picie 1,6 euro. 1,9 euro będę miała na
powrót.
Samolot spóźnienia nie miał. Był wieeelki, miał chyba dziewięć miejsc w rzędzie i piętra. Zajęłam siedzenie przy oknie [od tamtej pory wiem, żeby siadać przy przejściu w czasie długich lotów],
obok bardzo pomocnej Niemki. Chyba odczuwała wobec mnie instynkt macierzyński,
kiedy widziała mnie nieporadną. W „Entertaining program” mogłam wybrać sobie całkiem
nowe filmy (u mnie, tak jak u Niemki, poszło „Friends with benefits”, cobym
mogła się popatrzeć na śliczną Milę Kunis), fajne seriale („Rockefeller Plaza
30”, „Glee”), płyty CD (Lamb) i tak dalej. Jedzenie, niestety, znowuż niedobre.
Niemiecka przypadłość? A zresztą, i tak ledwo co zjadłam, bo choróbsko nie
ustępowało.
Kiedy zaczynamy zniżać lot, uszy mi się zatykają, głowa
boli, a ma to trwać pół godziny. Oj, lubię latać do Londynu. Wtedy to trwa
tylko chwilę. Odsłaniam okno. Przyjemna pogoda, ale też pierwsze rozczarowanie. Obrzeża
Pekinu oglądane z nieba nie są ładne. Wcale. Miałam wrażenie, że widzę procesor albo budowle z klocków LEGO. Grupka identycznych wieżowców. Jeden obok drugiego, wokół wyschnięta ziemia
z jakimś gruzem i znowu kupa takich samych budynków. Uspokoiłam się, że w centrum przecież będzie lepiej (i
rzeczywiście było).
Lotnisko w Pekinie jest tak duże, że funkcjonuje na nim kolejka - na szczęście wszystko jest świetnie opisane i nie sposób się zgubić |
W dodatku pekińskie lotnisko wyposażone jest w jakieś śmieszne bramki, które chyba mają za zadanie sprawdzać stan zdrowia pasażerów. Skoro Azjaci noszą maseczki na twarz w miejskim transporcie, nic dziwnego, że chcą kontrolować, żeby obcy im nie naprzywozili złego. Tylko ile się stresu przez to najadłam z moją gorączką... Albo miałam szczęście, albo ich bramki były tylko dla picu, bo przeszłam bez problemu.
Żałowałam tylko, że jedną z pierwszych kwestii, które poruszę
z odbierającymi mnie z lotniska Chinkami, jest to, że muszę się zobaczyć z
lekarzem.
cdn.
Ali
Swietne. Bede podczytywac! pozdrawiam
OdpowiedzUsuńCieszę się ;) Zapraszam i pozdrawiam!
Usuń