Moje relacje

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróż do Tajlandii. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróż do Tajlandii. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 2 stycznia 2020

Tajemniczy los Jima Thompsona i piękno, które pozostało - Bangkok

Dzień 4 cd., dom Jima Thompsona i dzielnica Sukhumvit - Bangkok (Tajlandia)

Uroki spaceru nad kanałem Khlong Saen Saeb w Bangkoku są dokładnie takie, jak można się spodziewać - jest klimatycznie, choć czuć specyficzny zapach niekoniecznie czystej wody, na której pędzący tramwaj wodny, niemiłosiernie przy tym hałasując, tworzy całkiem spore fale. Tak - tramwaj się nie guzdrze, jest szybkim środkiem transportu, pozwalającym uniknąć korków, o czym będziemy mieli jeszcze okazję się przekonać. Na pewno nie jest wycieczkowym promem, który można wykorzystać jako sposób zwiedzania, tak jak na przykład bezpłatny prom dla mieszkańców Staten Island w Nowym Jorku.

Kanały w Bangkoku to swoisty mikroklimat
Szybki, ciekawy i tani środek transportu - tramwaj wodny
W drodze do kolejnej atrakcji przechodziliśmy pod mostem czy może pod wiaduktem (pamięć mnie zawodzi) mijaliśmy sklepiki i bary, w których niekoniecznie chcielibyśmy stołować - ale jednak ludzie coś tam jedli i żyli, więc może okazaliśmy się tylko uprzedzonymi Europejczykami. Przechodziliśmy również obok ołtarzyka, stanowiącego częsty widok w tym kraju, który na naszych białych twarzach wywoływał uśmiech, ale dla Tajów jest czymś normalnym, jak dla nas krzyż na rozstaju dróg lub figurka Maryi od mało utalentowanego rzeźbiarza.

Mieszkańcy dobrze wiedzą, czego chcą lokalne bóstwa w tym upale - gazowanych napojów
Po niedługiej przechadzce dotarliśmy do celu - zadbanej ulicy, dochodzącej do kanału, przy której mieścił się dom Jima Thompsona. Któż to taki? Nie chodzi o pisarza o tym samym imieniu i nazwisku, tylko o amerykańskiego weterana, który zakochał się w Tajlandii i po II wojnie światowej osiadł tu na stałe. Miał pomysł, zapał i talent do biznesu, dzięki którym wzbogacił się na eksporcie jedwabiu tkanego tradycyjnymi metodami. Robił to z sercem i z szacunkiem dla tajskiej kultury, co doskonale widać w tym wszystkim, co po sobie zostawił - zabytkowych zbiorach (najstarsze dzieła sięgają VI-VII w. n.e.), egzotycznym ogrodzie, a przede wszystkim architekturze domostwa. Składa się na nie kilka drewnianych budynków, które nie zostały tu wybudowane, a przetransportowane i wzajemnie połączone.

Kompleks siedmiu połączonych ze sobą tradycyjnych chat
Bajeczne kolory jedwabiu
Niepozorny proces powstawania efektownych materiałów
Z Jimem H.W. Thompsonem, zwanym "Królem Tajskiego Jedwabiu", łączą się teorie spiskowe, szpiegowskie historie i najsmutniejsza z tajemnic - zaginięcia podczas wakacji w Malezji w 1967 roku. Ciała mężczyzny nigdy nie odnaleziono pomimo przeprowadzonej akcji poszukiwawczej. Pozostało jednak piękno, które wokół siebie zgromadził, a którym opiekuje się teraz fundacja jego imienia.

Zabytkowy ryt i waza ze zbiorów
Też macie skojarzenia z naszymi szopkami?
Dom można zwiedzać za 200 bahtów (nieco ponad 20 zł) i tylko w zorganizowanej formie. Plecaki, torby i saszetki/nerki (sic!) trzeba zostawić w szafkach. Można wziąć ze sobą aparat, jednak zdjęcia i filmowanie we wnętrzu budynków są niedozwolone (bardzo przykra sprawa). Co więcej, trzeba zdjąć buty (a zapachy przy półkach z pozostawionym obuwiem są średnio znośne). Wycieczka trwa około 45 minut, a dobrze poinformowanej i sympatycznej przewodniczce (nie wiem, czy byli w gronie przewodników panowie) można zadawać pytania.

Pracownicy i pracownice noszą tajskie ubiory
Mina pracownika wskazuje, że chyba wyczuł przekręt - zdjęć nie robimy!
W ogrodzie nie czuć, że to centrum Bangkoku
Po wszystkim (lub przed) można udać się do kawiarni lub zaopatrzyć w sklepie z pamiątkami. My nie ryzykowaliśmy. Tanio na pewno nie jest, a tylko serduszko zaboli na widok pięknego, jedwabnego szala.
Dom Jima Thompsona to punkt zdecydowanie warty odwiedzenia na mapie Bangkoku. Panuje tu wyjątkowa atmosfera - można sobie spróbować wyobrazić, jak cudownie musiało tu być w latach 50.!

Magiczna atmosfera miejsca urzeka
Otoczenie cieszy oko barwami

Po zwiedzaniu wybraliśmy się na americano w losowym, ale klimatyzowanym miejscu, po czym rozstaliśmy się z kolegą, umawiając na wieczór. Sami ruszyliśmy na dalsze poznawanie miasta - tym razem jego nowoczesnej odsłony, czyli Sukhumvit (filmik w poprzednim poście). Wysiada się na stacji MRT wśród plątaniny wiaduktów. Trafiliśmy na doskonały moment, kiedy Tajlandczycy przystanęli na czas wysłuchania hymnu narodowego. Nikt nie śmiał drgnąć, a jednak nie wszyscy odłożyli telefony. Gdy tylko melodia ucichła, wszyscy podążyli w obranych wcześniej kierunkach, jak gdyby nigdy nic. Bo tak właśnie dzieje się w miejscach publicznych każdego dnia o godzinie 8 i 18.

Przy stacji Sukhumvit MRT

To w Sukhumvit znajduje się wielkie centrum handlowe Terminal 21 i dzielnica (a właściwie ulica) czerwonych latarni - Soi Cowboy. Pierwszego nie odwiedziliśmy, bo i po co, a drugiego też nie z powodu moich delikatnych obiekcji, czyli niechęci do oglądania podstarzałych zachodnich turystów z tajskimi nastolatkami u boku (sławetne ping-pongowe show też nie trafia w moje gusta). Być może umknął nam tutejszy folklor, lecz wystarczyło nam, że pokręciliśmy się po okolicy wśród pnących się w górę wieżowców, naoglądaliśmy się niekończących się sznurów pojazdów - po jednej stronie migoczących światłami w kolorze żółci i bieli, po drugiej czerwieni - i zjedliśmy pysznego ananasa, którego kawałki nadziewaliśmy na patyk.

Widok zza szyby - tajskie kontrasty
Gdzie nie spojrzeć - wieżowce
Tysiące czerwonych światełek
Mniej czuć tam klimat Mega-City One z Dredda, ale nadal wydawał się to świat przyszłości. Na nas przyszedł jednak czas i trzeba było znaleźć transport do niegdysiejszej mekki hippisów.


Przydatne informacje:
Atrakcje:
- Dom Jima Thompsona (200 THB; 9-18)

sobota, 9 listopada 2019

Birmańskie smaki i chińskie zabawy w sosie tajskim - Kanchanaburi, Tajlandia

Dzień 3 (cd.), Kanchanaburi (Tajlandia)

Pół drogi powrotnej autobusem z Erawan stresowaliśmy się, czy damy radę zakomunikować kierowcy, że chcemy wysiąść wcześniej niż na stacji końcowej. Pomogło śledzenie trasy w komórkowej nawigacji i szybkie zerwanie się do ewakuacji, gdy autobus zatrzymał się na prośbę innych pasażerów (a może na przystanku? - kto to wie!).

Do rafthouse'u wróciliśmy zmęczeni i zadowoleni, ale nade wszystko - potwornie głodni. Już w Erawan rozważaliśmy zjedzenie czegoś z parkowej oferty, ale naprawdę nic nas nie zainteresowało. Tymczasem w naszym domu gościnnym na górnym poziomie znajdowała się restauracja ulokowana na drewnianym tarasie, z widokiem na rzekę Kwai. Internetowe opinie o jakości jedzenia w owym przybytku były w porządku, a my i tak lecieliśmy z nóg, więc ogarnęliśmy się tylko troszkę i zaraz ruszyliśmy celem napełnienia żołądków.

Restauracja w guesthousie - oczywiście na boso
A w menu zaskoczenie. Fakt, że to był początek naszej podróży po Tajlandii, ale podejrzewałam, że taka okazja może się nie powtórzyć, więc wybraliśmy dwie pozycje z kuchni... birmańskiej. Makaron z warzywami i smakowitą sałatkę z orzeszkami ziemnymi. M. wziął dla siebie owoce morza (ble, ble, ble), jako że w Azji są one w przyzwoitej cenie i musiał się tym nacieszyć. To, co nas ominęło, to niestety świeże ryby, które należało zamówić przed godziną dwunastą. Cóż, nie można mieć wszystkiego, ale po takim obiedzie można mieć przynajmniej pełne brzuszki, bo porcje były uczciwe. Razem z napiwkiem wydaliśmy... 300 THB! Takie ceny tylko w Azji.

Wróciliśmy do pokoju odpocząć przed wieczorną eskapadą. Domek delikatnie unosił się na falach, gdy obok nas pływała obwieszona światełkami imprezowa łódź, z karaoke w rytmie disco polo. Nacieszyłam się balkonikiem na rzece, nasłuchałam wieczornego śpiewu kukieli, w sercu zapisałam widok tajlandzkiego słońca, zachodzącego za drugim brzegiem, na którym coś beztrosko dymiło.




Walizki ze szczęściem, czyli sprzedaż losów
A kiedy zrobiło się ciemno, moją uwagę przykuły żywe kolory i podejrzany gwar. Coś wyglądało i brzmiało na dobrą zabawę. To co? Idziemy na poszukiwanie przygody!

Z obolałymi nogami wywędrowaliśmy "na miasto". Zmierzaliśmy w kierunku zabawy, nie wychodząc na główną drogę, tylko krążąc uliczkami i mijając domostwa, gdzie życie toczyło się na zewnątrz, przy pracy w rodzinnym gronie. Potem, przy przechodzeniu przez ruchliwą drogę, uratowałam M. przed niechybną śmiercią pod kołami skutera, prowadzonego przez równie przerażoną, co my, (i wrzeszczącą z tegoż przerażenia na widok samobójczych turystów) dziewczynę. Serio, oczy trzeba mieć dokoła głowy.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że odbywa się naprawdę spory festyn. Mnóstwo stoisk, muzyka, tłumy, loterie, występy, film na dużym ekranie, neonowe ozdóbki (to one tak ładnie świeciły mi na tym balkonie?). O co chodziło? Po terminie i wszędobylskich chińskich symbolach wywnioskowałam, że muszą to być jeszcze obchody chińskiego Nowego Roku.

Przepiórcze jaja za trochę ponad złotówkę



To, co nas interesowało najbardziej, to jak zawsze jedzenie. :) Pyszności za śmiesznie niskie ceny. Może niekoniecznie popcorn z ręcznie obracanego kosza czy smażone owady, lecz przepiórcze jaja na patyku, omlet (?), z surówką, cola w zwrotnej butelce (wypiliśmy na miejscu, gapiąc się na pokaz tańca), mrożony słodki napój, coś na śniadanie - i to wszystko za jedyne 125 THB. Kiedy dziś przeglądam zapisy z wydatków, to ciężko mi w to uwierzyć, ale w odnotowywaniu wydawanych pieniędzy byłam naprawdę skrupulatna... :)






Zmęczeni potokiem ludzi, zapachami i hałasem udaliśmy się jeszcze nad staw, wgłąb parku, gdzie mogliśmy obejrzeć tył ekranu, na którym projektowany był film (widzieliśmy wszystko, ale niekoniecznie udało nam się pojąć akcję...), oraz dziwny okrągły budynek.

O bardzo porannej porze mieliśmy pociąg do Bangkoku, więc trzeba było się zbierać do domku. Pewnie i powrót byłby całkiem miły, gdyby nie... OBRZYDLIWY KARALUCH NA ULICY, na którego prawie wlazłam, bleee... i oto mogłam odhaczyć tajlandzkiego karalucha na liście to-see-in-Thailand. Potem jeszcze tylko wolno biegający pies, który wyglądał, jakby mógł nas zarazić wścieklizną (ale znaliśmy go już, był z okolicznego psiego gangu) i w ten sposób dobrnęliśmy do końca pobytu w Kanchanaburi.


Przydatne informacje:
Nocleg i restauracja: VN Guesthouse (ok. 80 zł za raft house)
Atrakcje: park, gdzie odbywał się festyn

niedziela, 27 października 2019

Pluskając się z ludożernymi rybkami - Erawan, Tajlandia

Najpierw okrągłe urodziny nad jeziorem, potem rocznicowy wyjazd do Bergamo, następnie wyjazd służbowy - i w ten sposób wypadłam z weekendowego rytmu pisania... ale już jestem.

Dzień 3 (cdn.), park narodowy Erawan (Tajlandia)

No więc przeliczyłam się, wierząc, że wyprane ciuchy są w stanie wyschnąć przez noc. Nawet w tropikach w porze suchej - po prostu nie ma mowy. Zostałam bez sukienek i bez spodni. Co mi pozostało? Mąż. To znaczy jego ubrania. I to nic, że jest o głowę wyższy i, ekhm, odrobinę grubszy. W biodrach jednak - przyznaję bez wstydu - jesteśmy w miarę równi, więc co szkodziło spróbować. I w ten sposób cały dzień przyszło mi paradować w spodenkach M., związanych jakimś sznurkiem, bo jednak spadały mi z pupy.

Plan na ten dzień był jasny. Jak najszybciej dostać się do parku wodospadów, czyli Erawan. Jest to główny cel turystów w tych stronach, a Kanchanaburi jest ich główną bazą wypadową. Do parku jeździ stąd autobus, od ósmej rano mniej więcej co godzinę.

Mercedes - nie ma to tamto! A mój outfit nawet dopasowany. (Poznajecie te dwa byczki?)
Ściągnęłam więc M. z łóżka i nadałam tempa naszemu dwukilometrowemu marszowi na dworzec autobusowy. Było rano - i było daleko. Co jakiś czas sprawdzaliśmy nawet nawigację, bo było wręcz za daleko, a myśmy szli prosto i prosto główną drogą. W końcu jednak skręciliśmy w ulicę w lewo, a tam już widoczny był dworzec. Odpowiedni autobus (8170) znaleźliśmy bez trudu, bo anglojęzyczny ochroniarz sam nas zaczepił. Nie miał jednak dobrych wieści. Może i byliśmy przed czasem, ale nie my jedni. Autobus był pełny. Mogliśmy jechać na stojąco lub czekać na następny.

O dziwo, wybraliśmy drugą opcję, chyba głównie ze względów bezpieczeństwa, ale też wygody, bo czekałaby nas godzinna jazda, a potem cały dzień chodzenia. Później widzieliśmy takich desperatów i cieszyliśmy się, że odpuściliśmy. W oczekiwaniu poszliśmy więc na karmelową kawę za 30 THB i przeszliśmy się po mało ciekawej okolicy pełnej sklepików.

W końcu jednak zasiedliśmy w kolorowym, klaustrofobicznym autobusie, który w jedną stronę kosztował zaledwie 50 THB od osoby. Kierowca co jakiś czas zbierał turystów z ulicy, więc też jest to jakaś opcja, ale ja bym nie ryzykowała. W międzyczasie zajechał też na stację benzynową zatankować - ku uciesze podróżnych - bez gaszenia silnika. Całą drogę przejechałam, starając się zakryć przed powiewami powietrza, wdzierającymi się do wnętrza przez szeroko otwarte okna.

W tajlandzkich autobusach można być naprawdę blisko kierowcy
Pisząc "klaustrofobiczny", miałam na myśli właśnie to
Erewan to park narodowy i jako taki ma płatne wejście - 300 THB od osoby. Ciężko jednak wyjść stamtąd niezadowolonym. Nawet jeśli ktoś widział bardziej widowiskowe wodospady, warto tę opłatę uiścić. Pobierana jest ona już w autobusie, który zatrzymuje się po prostu przed punktem kontroli.

Autobus dowozi pod wejście, gdzie można coś zjeść, skorzystać z łazienki, poczytać o parku czy zakupić kiepskiej jakości pamiątkę. Albo lody. To znaczy wodę, miałam na myśli wodę, oczywiście... Do parku jako takiego nie można wnosić jedzenia, są nawet punkty gdzie można pozostawić, a później odebrać swoje rzeczy. Głównymi winowajcami takiego stanu rzeczy są zwierzęta, a dokładniej małpy, które podobno mają w zwyczaju kraść turystom ich jedzenie. My żadnych przygód ze złodziejami pożywienia nie mamy. A przynajmniej tak nam się zdawało, bo po powrocie do Polski w naszym plecaku zauważyliśmy podejrzaną dziurę wraz ze śladami zębów na schowanym w nim batoniku... Kiedy, jak, gdzie to się stało - stanowi dla nas zagadkę.

Spodenki męża szybko zastąpił mi ręcznik. Nie zapomnijcie strojów kąpielowych!
Erawan ma siedem poziomów wodospadów. W ciągu dnia można wdrapać się na nie wszystkie i jeszcze chwilę pomoczyć się w wodzie, jednak my już straciliśmy jedną godzinę z rana, ostatni autobus powrotny odjeżdża natomiast około szesnastej (tak, w Tajlandii trzeba się streszczać).

Pierwszy poziom jest dostępny dla każdego dzięki prostej wybetonowanej ścieżce. Drugi zachęca do kąpieli i bywa pierwszym spotkaniem z rybkami z rodziny Garra Rufa. Napisałam "rybkami"? No cóż, w salonach kosmetycznych, w których można zasmakować peelingu stóp wykonywanego przez te zwierzątka, może i są "rybki". Ale w Erawan pływają prawdziwe bestie! Okazało się na szczęście, że największe okazy nie są zainteresowane połykaniem stóp w całości, a wręcz oddają całe pole do popisu swoim mniejszym pobratymcom, które skubią turystów, wystawiając ich na próbę wytrwałości - kto ile wytrzyma. Ja okazałam się kiepskim zawodnikiem. Uczucie podgryzania było dla mnie dziwne i nawet trochę bolesne, co kwitowałam nieukrywanym lamentem. M. wykazał się większym męstwem. Wyższe poziomy są bardziej skryte w cieniu, co skutecznie zniechęciło mnie do zmoczenia się bardziej niż do kolan. Po prostu było mi zimno. Czwarty poziom umożliwia skorzystanie ze skał jak ze zjeżdżalni. Jako marni pływacy nie skorzystaliśmy z tej atrakcji. Mnie oczarował piąty, kaskadowy poziom. Co odważniejsi szli w jego głąb lub przechodzili na drugą stronę. Widząc, jak kończy się to dla nich bolesnymi upadkami (było naprawdę ślisko), postanowiłam oglądać ten cud przyrody z bezpiecznego brzegu.

Ryby Garra Rufa na drugim poziomie
Poziom trzeci - mniej tłoczny i chłodniejszy
Im wyżej, tym trudniej się wspinać, bo trasa prowadzi po skałkach. Ze względów bezpieczeństwa zaleca się (poza oczywistym spryskaniem się przeciw komarom) nosić kryte buty, ale oczywiście, że byliśmy w sandałach - przynajmniej tyle, że sportowych. Nawet w drodze na autobus rozważałam, czy nie wrócić się po "adidasy", lecz przecież wspominałam, że to było taaak daleko... W każdym razie daliśmy radę, nie było większych problemów, a nawet - gdy nam stópki zmokły - mniej to nas drażniło. Różnie jednak w życiu bywa i dobrze, że nie musieliśmy sobie pluć w brody, że zignorowaliśmy zalecenia.

Czwarty poziom - z naturalną zjeżdżalnią dla żądnych emocji
Śliski poziom piąty (byli tacy, co przypłacili przejście upadkiem...)
Poziom szósty i siódmy odpuściliśmy. Trochę w związku z ograniczeniami casowymi, trochę przez brak tych przeklętych krytych butów, ale najbardziej ze względu na doświadczenie życiowe, które podpowiadało nam, że w porze suchej nie ma co liczyć na spektakularne widoki. Przeżyliśmy to w USA, ekscytując się wycieczką do Yosemite - parku również słynącego z wodospadów. W naszym przypadku - wyschniętych, ledwie kapiących z krawędzi strumyczków... (W tym roku znów się na to nabraliśmy - nad jeziorem Como.)

Zgodnie z zapowiedziami po drodze rzeczywiście spotkaliśmy małe stadko małp. Te jednak nie łobuzowały, grzecznie siedząc w koronach drzew. Właściwie w ogóle nie zwrócilibyśmy na nie uwagi, gdybym nie zauważyła ludzi, którzy z zainteresowaniem zadzierali głowy ku górze. Widokiem, którego nie dało się natomiast przeoczyć, były (nieco groteskowe - okiem zachodniego turysty) manekiny odziane w wyblakłe materiały, często schowane pod folią. Podobno mają one zapewniać ochronę przed powodziami jako taka mała forma przekupstwa duchów, zamieszkujących ten las.

Nasza pierwsza małpa w Tajlandii - i bodaj pierwsza na dziko
Jakiż duch oparłby się tym ciuchom?
Wycieczkę do Erewan uznaliśmy za udaną. Lubimy wodospady i trochę ich już w życiu widzieliśmy, toteż wielkiego efektu wow może nie było. Za to nie zawsze można się popluskać z gigantycznymi, ludożernymi rybkami, więc za to punkcik do unikalności parku. Na pewno uroku temu miejscu dodałaby intymność, bo zwiedzających jest masa. Jeśli ktoś ma możliwość przybycia tu w porannej aurze, zaraz po otwarciu, to podejrzewam, że wrażenia z trasy muszą być niezwykłe.

Aby nie powtórzyć błędu z rana, na przystanek udaliśmy się zawczasu, dzięki czemu bez problemu zajęliśmy miejsce w powrotnym autobusie. Siedzieliśmy jednak jak na szpilkach, obserwując świat za oknem, żeby skorzystać z okazji i wysiąść na wcześniejszym stopie - byle bliżej naszego lokum! Udało się. Wysiedliśmy w okolicy pamiątkowego cmentarza, zaoszczędzając troszkę sił na wieczorne włóczenie się.


Przydatne informacje:

niedziela, 25 sierpnia 2019

Śpiąc na rzece Kwai - Kanchanaburi, Tajlandia

Dzień 2 (cd.), Kanchanaburi (Tajlandia)

W końcu przyszedł czas, żeby zbierać się z powrotem do Kanchanaburi. Nie chcieliśmy już jechać pociągiem - nie było nawet jak, biorąc pod uwagę, że z Nam Tok odjeżdżają tylko dwa pociągi dziennie - jeden poranny, jeden przed piętnastą. Na szczęście wiedzieliśmy, że naprzeciwko bramy memoriału Hellfire Pass znajduje się przystanek autobusowy. Autobusy kursują mniej więcej co godzinę, a ostatni miał jechać gdzieś między szesnastą a siedemnastą.

Od budynku muzeum do bramy jest kawałek do przejścia, a ja naciskałam na M., by iść drogą, a nie na skróty przez płot. Cóż. Człowiek uczy się całe życie. Na przykład, żeby w upalnym egzotycznym klimacie zawsze mieć więcej wody, niż wydaje się nam potrzebne. Na przykład, by nie ufać rozkładom w Tajlandii. Na przykład, żeby czasem sobie ułatwić życie, jeśli istnieje ku temu sposobność. Na przykład, żeby gonić uciekający autobus, a nie stwierdzać, spojrzawszy na zegarek, że planowo niedługo będzie następny.

Droga przy muzeum Hellfire Pass
Z nieba lał się żar. Powietrze nie drgnęło nawet trochę, aby przypadkiem nie umilić nam czasu oczekiwania. Ale przynajmniej był przystanek. Drewniany, z daszkiem, z ławeczkami. Można było usiąść i popaść w stan hibernacji. I czekać. I czekać. I grono się poszerzało o kolejnych strudzonych turystów, którym przyszło czekać. I czekać. I zastanawiać się, czy przypadkiem tamten autobus nie był ostatnim. I czy autobus, który jechał w odwrotną stronę, będzie do nas zawracał. I rozważać, czy to nie jest już pora, by szukać awaryjnego transportu. I czy, jeśli tu zostaniemy, rozszarpią nas dzikie psy czy może dzieła dokonają te rządki mrówek pod nogami.

Widok z domku na Kwai o zachodzie słońca
Domki na Kwai są bardzo popularne - i bardzo klimatyczne

Ale doczekaliśmy się. Godzina i czterdzieści pięć minut spóźnienia. Za to jaka radość! Dojechaliśmy więc do upragnionego Kanchanaburi. Zatrzymaliśmy się przy dworcu, czyli w okolicach nocnego ulicznego targu, lecz pomimo głodu zdecydowaliśmy się najpierw zanieść plecaki do naszego pokoju.

Nasz guesthouse
A dokładniej - do rafthouse'u, domku na wodzie. Drewnianego domku na rzece Kwai, będąc jeszcze dokładniejszą. To był strzał w dziesiątkę! Tego, że dom stoi na wodzie, a właściwie się na niej unosi, nie czuć, dopóki obok nie przepłynie coś dużego (lub szybkiego), tworzącego fale. Jak, powiedzmy, imprezowy statek z tajskim disco polo w głośnikach. Natomiast wschód i zachód słońca oglądany z balkoniku to już cud, miód, malina. Nie możemy zapomnieć również o towarzystwie chmar malutkich gekonów (nie w pokoju, ale na korytarzu) oraz głośnych kukieli wielkich. Odgłos tych ptaków z rodziny kukułkowatych towarzyszył nam od początku do końca podróży po Tajlandii. W sumie to nadal towarzyszy, bo co jakiś czas mnie albo M. odbija z tęsknoty za Azją i zaczynamy go naśladować. To dźwięk bardzo charakterystyczny i kojarzył nam się z jednym. Wiecie, jak w tym powiedzeniu: wszystko kojarzy ci się z jednym. No, ale zanim ocenicie, to sami posłuchajcie!


Śmieszne jest to, że dopiero pisząc tę notkę, dowiedziałam się, co to było za zwierzę. Poważnie. Słychać je wszędzie. Prawie całą dobę. Potem tylko tukan mógł walczyć o detronizację tego odgłosu (spoiler: przegrał). Ale nigdy nie zaobserwowaliśmy na żywo, co właściwie ten dźwięk wydaje. Pewnie dlatego, że jest on naprawdę głośny, więc równie dobrze mógł go wydawać kukiel po drugiej stronie rzeki, a pomimo nazwy nie jest to aż tak wielki okaz.

Wracając do pokoju*, to składał się on z sypialni i łazienki. Na wyposażeniu była klimatyzacja oraz suszarka (taka do wieszania ubrań, a może był to tylko wieszak?), z której z chęcią skorzystaliśmy. W oknach były siatki przeciw owadom, może trochę dziurawe, ale nic nam szczególnie nie wlatywało, pomimo mojej fobii komarowej (gdyby siekły Was, tak jak mnie, zostawiając ślady na kolejne dni, zrozumielibyście). No i kibelek! Powiem tak: raczej nie kąpałabym się w Kwai.

Łatwopalne wnętrze rafthouse'u...
...i widok z jego "balkoniku"
Chwilę rozważaliśmy, czy jesteśmy bardziej głodni, czy zmęczeni. Jednak żadne z tych nie okazało się kluczowe - po prostu szkoda było nam okazji, by przepuścić nocny targ, a mieliśmy plan, by kupić ubrania. Do Tajlandii wybraliśmy się praktycznie tylko z niewypchanymi plecakami, przede wszystkim ze względów praktycznych - wygody podróży. Drugim powodem wzięcia naprawdę małej ilości rzeczy było to, że naczytałam się, jakie to wszystko tanie w Tajlandii i że wrócimy z dodatkowym bagażem ubrań.

Otóż nie. Coś tam kupiłam, ale naprawdę nie było łatwo, jakościowo różnie i było to później niż targ w Kanchanaburi. Znalazłam tam może jedną rzecz, z wygórowaną i nienegocjonowalną ceną, nie było tam też ubrań, na które zawsze polują turyści. Zdecydowanie nieudane zakupy odzieżowe odbiliśmy sobie kwestią kulinarną.
Chodziliśmy w tę i we w tę, nie mogąc zdecydować, na co mamy ochotę. W końcu zawierzyliśmy radom wszystkich podróżników świata i poszliśmy tam, gdzie czekało najwięcej Tajów. Nie wiedzieliśmy, co prawda, co takiego jest tam serwowane - a było to tylko jedno danie - ale pomysł popłacił. Pani szatkowała różne warzywa i podała nam to w formie sałatki. Przez wiele dni nie wiedzieliśmy jeszcze, że tak szybko udało nam się posmakować jednego z bardziej popularnych tajskich specjałów - papaya salad (Som Tam), czyli sałatka z zielonej papai z dodatkiem zielonej fasolki, orzechów i innych cudów. Danie jest słodkawe i orzeźwiające. Jego piękno tkwi w prostocie. Chociaż później też zdarzało nam się je jeść i również było smaczne, to wiemy, że do tej konkretnej pani nie bez powodu ustawiały się kolejki.

Główna ulica w Kanchanaburi - jej przejście stanowi wyzwanie
Cmentarz wojenny, który mijaliśmy wracając do guesthouse'u
Zaraz obok było natomiast stoisko ze smażonym w tłuszczu kurczakiem w panierce, takie małe kawałki w stylu KFC. M. dostał moje przyzwolenie i zakupił torebkę tych przysmaków, choć na co dzień nie jadamy mięsa. Połączenie z sałatką papajową było znakomite... albo byliśmy po prostu bardzo głodni. I to wszystko razem za jedyne 50 THB, choć aż nie chce mi się wierzyć zapiskom.

Nie było to ostatnim, co zjedliśmy tego wieczora. Mieliśmy ochotę na coś słodkiego. Jedna sprzedawczyni sprawnie wyłapała nasze łakome spojrzenia. Przygotowywała smażone - właściwie może nawet bardziej grillowane - banany, a wszyscy wiemy, że banany w Polsce nie mogą równać się tymi z tropików. W dodatku kosztowały grosze! (Co prawda zapisałam sobie, że 150 THB za trzy, ale to musiał być błąd - prędzej chodziło o 15 THB). Cóż... wielkie było nasze zdziwienie, gdy te małe, przypieczone bananki okazały się być nie tylko mało słodkie, ale po prostu cierpkie. Skrajnie nie lubimy wyrzucać jedzenia. Często jemy coś po dacie, kupujemy mniej świeże produkty na wyprzedażach, mrozimy pieczywo i zużywamy tyle, ile go potrzebujemy oraz inne takie eko wymysły. Więc i tutaj przymusiliśmy się, by zjeść jak najwięcej, ale jakaś resztka raczej wylądowała na śmietniku, dając nam nauczkę, że jak kupować banany, to świeże. Świeże zawsze okazywały się smaczne. Nie było efektu wow, że te owoce tak totalnie lepsze niż nasze importowane, jednak zjadanie całych kiści króciutkich bananów (najlepiej również z wyprzedaży, a co!) było bardzo przyjemne, pożywne i sycące.

Tubylec w guesthousie
Nasz głód słodkiego nie został zaspokojony. Lecz wtem - stoisko z naleśnikami. Cieniutkie, nie za duże, smarowane niewielką ilością wybranego dodatku, smaczne oraz tanie. I przesympatyczny sprzedawca, który po zakupie spytał, czy może nam zrobić zdjęcie. Do mojego naleśnika poprosiłam coś, co nie mówiło mi nic - Ovantin (choć stawiam, że chodziło o "Ovaltine"). Okazało się mieć kakaowo-mleczny smak i to mi wystarczyło do szczęścia. Do drugiego naleśnika wzięliśmy coś bardziej azjatyckiego, ale równie zagadkowego: smak "Baitei." Internet nie jest w stanie mi odpowiedzieć, cóż to mogło być.

Jednak nie samym jedzeniem człowiek żyje. Dzień był naprawdę wyczerpujący, nogi obolałe, a nasze oczy przyciągały tabliczki z napisem "Foot massage". Na chodniku przy głównej ulicy, zaraz obok targu, swoje stanowiska rozłożyło parę grup masażystów. Mieli siedziska dla klientów, poduszki, kocyki, ręczniki, kosmetyki. Była to nader pociągająca wizja, lecz czy nasz skromny budżet mógł pozwolić na takie luksusy? A i owszem, mógł. Dwudziestominutowy masaż stóp kosztował - uwaga - 60 THB za osobę. Jednak jeśli ktoś myśli, że to czysty relaks, to może się zdziwić. Tajski masaż to naciskanie, pocieranie, rozciąganie - słowem: ból. Poważnie, następnego dnia po masażu (wykonanym przez całkiem przystojnego Taja, tak na marginesie) miałam całe łydki w siniakach. Nasze męki zresztą i tak były niewielkie w porównaniu do jęczącego tubylca, który doświadczał masażu pleców. Ten dopiero miał cierpienie wypisane na twarzy - ku uciesze masażystów. Kiedy kolejnego wieczora pojawiła się propozycja ponownego skorzystania z tej ulicznej atrakcji - zaparłam się z całych sił. To jednak nie znaczy, że na tym skończyły się nasze przygody z masażem tajskim, po prostu musiałam odpocząć od nadmiaru wrażeń. ;)

Po tak intensywnym dniu marzyliśmy o udaniu się do łóżka, ale obowiązki wzywały - skoro nie udało się kupić ciuchów, trzeba było zrobić pranie...


Przydatne informacje:
Nocleg: VN Guesthouse (ok. 80 zł za raft house)
Atrakcje: nocny market

niedziela, 11 sierpnia 2019

Trzecia klasa w tajskim pociągu, czyli przejechać kawał kraju za kilka złotych i dobrze zjeść - Tajlandia

Podróżując pociągiem widzi się więcej. Więcej natury i więcej życia codziennego. Można dojrzeć bawoła, którego goni bawolątko, a za nimi zmęczonego słońcem pasterza. Można zobaczyć długi ciąg rowerów, którymi uczniowie, ubrani w białe koszule i mundurki, jadą na poranne lekcje. Można przyjrzeć się rodzinie z Kambodży, która głośno rozmawia lub usypia dziecko.

Ogromne wrażenie - za każdym razem - robił na mnie wjazd do Bangkoku. Długo się jedzie przez te przedmieścia, gdzie pod wiaduktami na byle czym śpią ludzie. Gdzie drewniane domki przykryte blachą są tak blisko torów, że można by je dotknąć ledwie wyciągniętą ręką. Gdzie wieczorami ludzie wychodzą przed wielorodzinne budynki, właściwie kontenerowce, a dzieci idą po wodę do wspólnego dystrybutora, obok którego stoi automat do gry. Człowiek nabiera zupełnie innej perspektywy, targają nim sprzeczne emocje.

Intensywne zwiedzanie oznacza podróże z samego rana...
W czasie tych niekrótkich podróży miałam spisywać wspomnienia. Szybko ograniczyłam się tylko do haseł. Chciałam chłonąć obrazy z tego egzotycznego świata, świadoma, że te chwile są bezpowrotne. No, w tajemnicy przyznam się, że tak naprawdę to wiele z tych chwil przespałam...

Powiedzmy sobie też szczerze, że w trzeciej klasie nie jest łatwo. Za kilka złotych można przejechać setki kilometrów, jednak dodatkowo płaci się bezgotówkowo - litrami wylanego potu. Nie ma klimatyzacji, a powiewy wiatru zza okna (ciężko otwieranego) są porównywalne do powietrza z suszarki (o wentylatorach, które działają kiepsko lub wcale, szkoda wspominać). Pół biedy, gdy pociąg jedzie, bo od suszarki gorsza jest sauna, której doświadcza się na półgodzinnych postojach (nie liczcie na punktualność). W czasie jazdy zza tego okna dostajesz - całkiem gratis! - popiół z wypalanych (a może po prostu palących się?) pól, który elegancko rozsmarowuje się na nodze.

...i niekoniecznie komfortowe warunki
Siedzenia również nie grzeszą poziomem wygody, bo to twarde siedziska obite ceratą. Wracając z Hua Hin trafiliśmy nawet na plastikowe krzesełka, jak gdyby to było metro, w którym spędzi się kwadrans. Ale przynajmniej można trzymać stopy na siedzeniu. Pomimo zapewnień w przewodnikowych tekstach, że stopy to w Tajlandii tabu - wszyscy tak robią.


Poza tym jest głośno. Sam ruch pociągu to bezustanna muzyka szumu, do tego co chwila daje on o sobie znać trąbieniem, a współpasażerowie rozmawiają głośno ze sprzedawcami (o czym zaraz).

Nie wiem także, dlaczego na początku wsiada umundurowana służba - czy to celnicy, czy wojsko, czy jakaś straż kolei - i fotografuje wybrane osoby. Raz byli to Francuzi, raz rodzina Khmerów, ale nas zawsze omijali. Również uważamy się za mało fotogenicznych...

Jako niekwestionowany plus podróży tanią klasą można wymienić to, że w pociągu czeka nas całkiem zróżnicowana oferta żywieniowa. Co jakiś czas po pociągu przechadzają się sprzedawcy z koszami dziwnie wyglądających przekąsek lub z umiarkowanie zimnymi napojami, wyciąganymi spomiędzy na poły roztopionych kostek lodu. Do napoju obowiązkowo proponują słomkę. Jak to pić prosto z puszki? Głupi ci biali czy co?

Niektórzy ze sprzedawców towarzyszą podróżnym całą drogę, niektórzy tylko przez parę stacji. Czasem trafiają się bardzo zorganizowane akcje - wsiada cała rodzina z kilkoma kartonami i co rusz zmienia asortyment dla wybrednych klientów. Dla siebie nawzajem są mili, nie widać, by traktowali się jako konkurencję. Przecież jeśli ktoś ma ochotę na owoce, to i tak nie kupi smażonego ryżu.

Tak, dobrze przeczytaliście. Smażony ryż, małe porcyjki zawinięte w liście bananowca, suszone ryby, kurczak w panierce, najróżniejsze owoce, słodkie desery - taki bywa wybór. Ten spożywczy aspekt podróży pociągiem w Tajlandii jest naprawdę wspaniały i będę go wspominać z rozrzewnieniem za każdym razem, gdy w PKP zaburczy mi brzuch, a pan, który raz jeden zajrzy do mojego przedziału, odpowie mi, że mogę co najwyżej kupić wafelka.

Owoce często można było kupić z cukrowo-papryczkową posypką
Wyższą klasą mieliśmy okazję podróżować tylko raz. Była to druga klasa z Bangkoku do Hua Hin, ale... i tak bez klimatyzacji. Czym więc się różniła? Wentylatory działały lepiej, a siedzenia były miękkie. Wiem, że można trafić drugą klasę z klimatyzacją i wtedy pewnie przejażdżka jest warta swojej ceny (kilkakrotnie wyższej niż klasą trzecią). My - trochę z oszczędności, trochę przez bardziej pasujący rozkład - zazwyczaj lądowaliśmy w tych najtańszych pociągach, oszukując się, że "jakoś to będzie, mamy już wprawę".

Jeśli chodzi o kupno biletów, to nie mieliśmy problemów. Zazwyczaj na turystycznych trasach wiadomo, czego chcą ludzie z plecakami, a angielski kasjerów jest na przyzwoitym poziomie. Zapobiegawczo i tak robiłam zdjęcia rozkładów, na których - na szczęście - był zapis zrozumiały i dla mnie, i sprzedającego. Z dostępnością też nie było problemu, bo nie korzystaliśmy z super obleganych tras (patrz: nocny do Chiang Mai, którego podobno trzeba zaklepać co najmniej kilka dni wcześniej). Zawsze też byliśmy po bilety zawczasu, nie czekając, żeby było nam śpieszno na odjeżdżający pociąg. Raz nawet kupowaliśmy je na stacji dzień wcześniej (przy okazji), ale nie dla każdej relacji jest to możliwe - niekiedy sprzedaż dotyczy tylko obecnego dnia.

Na pewno taka kilkugodzinna przejażdżka pociągiem ma swój klimat. Ale jest także ciężką przeprawą, i to nie tylko dla nas, Europejczyków, ale również lokalnych mieszkańców, co widać po ich strudzonych minach. Ale warto spróbować tego na własnej skórze chociaż raz!