Moje relacje

niedziela, 26 stycznia 2014

Pobudka rodem z… chińskiej szkoły


Uff, w następnej notce pojawi się już moja radość, teraz jednak jeszcze trochę pomarudzę. ;)

Wypis z pamiętniczka [tekst kursywą w kwadratowych nawiasach to moje dzisiejsze wtrącenia]:

08.11.2011

Położyłam się spać koło pierwszej i nie mogłam zasnąć. O 2.30 dostałam SMSa od siostry – też nie mogłam zasnąć. Z kolei o 5 rano zadzwoniła do mnie jakaś Chinka i zaczęła nawijać po swojemu. Kiedy próbowałam burknąć, że „No Chinese, I don't know Chinese, English only” i temu podobne, gadała jeszcze intensywniej. Nie widząc innego rozwiązania, powiedziałam „bye, bye” i się rozłączyłam. Myliłam się sądząc, że to załatwi sprawę. Zirytowana zadzwoniła jeszcze raz. Na szczęście tym razem sama się rozłączyła. Na razie to zdarzenie pozostaje dla mnie tajemnicą.

W ogóle nie do końca wiem, co się dokoła mnie dzieje i czego się ode mnie oczekuje. O 6 rozległa się muzyka, która dała mi znak do pobudki. Stwierdziłam, że wstanę, żeby być pierwszą w toalecie – ale nie byłam, bo zastałam tam kucającą Chinkę, która przysypiała sobie nad dziurą. Nie fatygowała się do kabin z drzwiami. Widok był o tyle komiczny, co szokujący.
Wróciłam do łóżka i nasłuchiwałam. W końcu uznałam, że pewnie podano śniadanie i nie myliłam się, bo nie tylko je podano, ale właściwie poranna „uczta” dobiegała końca. Niedobitki nakładały sobie do miseczek jakąś okropną brunatną ciecz, a z drugiego okienka coś na wzór pampucha na zimno i surówki z kapusty i ogórka. Tym razem ciecz zapobiegawczo ominęłam, nałożyłam sobie tylko drugiego dania – porcję dla kota, bo nigdy nie wiadomo, jak to posmakuje. Smakuje nienajgorzej, bo też ma niewiele smaku. Zagryzam to kabanosem z Polski, gdyż okazał się być w przyzwoitym stanie i jest dla mnie najbardziej zjadliwy.

To nie do końca jest opisywane w dzisiejszej notce jedzonko, ale pampuch taki sam.
Spałam po prawej (wybór ciężki, ale oba miejsca równie twarde, a przynajmniej nie waliłam w drabinkę, bo jej nie było).
Miejsce po lewej zajęła Polska Lala (w dzisiejszych czasach zapewne "Gąska", ew. "Słowianka").
Są też kabanosy - wtedy absolutnie najlepsze!
Niestety, moje poszukiwania nauczycielki angielskiego Hope spełzły na niczym, przez chwilę bałam się nawet, że mogę mieć problemy z jej rozpoznaniem, ale tak źle chyba nie będzie, może naoglądałam się tylko głupich filmów o podobieństwie Azjatów. [Szczerze? Bywało różnie. Nawet jeżeli biali ludzie dla przedstawicieli "żółciejszej" populacji też niewiele się różnią, to przynajmniej mamy różne fryzury i kolory włosów, a tamtejsze dziewczyny mają już nawet nie czarne naturalne, a brązowe farbowane, grzecznie uczesane – prawie każda po kolei.] Wróciłam do pokoju i czekam na wieści od niej. Mam nadzieję, że do mnie zajdzie.
Jest 7.20 i rozbrzmiewa kolejna muzyczka, więc wnioskuję, że to znak do rozpoczęcia lekcji. Z drugiej strony, po rozwrzeszczanym tłumie mogłabym spodziewać się czegoś zgoła innego. Nawet nie wiem, czy rzeczywiście była to muzyczka, taki tu hałas. Usłyszałam jednak znajome „Nihao”, toteż istnieje szansa, że to powitanie na początek zajęć.
Gdybym tylko wiedziała, że Hope przepadnie tak bez wieści, wzięłabym od niej chociaż numer telefonu... a tak pozostaje mi biernie czekać lub co jakiś czas udawać się do pokoju nauczycielskiego, który ostatnim razem był zamknięty.

Brak możliwości porozumienia się z kimkolwiek jest strasznie frustrujący. Drugim takim aspektem jest rozkrzyczany sposób bycia Chińczyków. Nie robi to dobrego wrażenia, wydaje się, jakby wszyscy byli ze sobą skłóceni. Co jakiś czas minie mnie bardziej przyjazna twarz i to cieszy. NAPRAWDĘ cieszy.

Głos mężczyzny dobiega z głośników. Zdarza się to co jakiś czas i nie są to krótkie polecenia czy pojedyncze zdania typu „Przerwa”, „Lekcje”, tylko dłuższe wypowiedzi. Chciałabym wiedzieć, co one mają oznaczać. 7.30 i kolejna muzyczka (albo dzwonek telefonu? Teraz to już nie wiem), a hałas jak był, tak jest.

Żal mi ludzi, tych nauczycieli, którzy tu mieszkają. Wiadomo, że są gorsze miejsca do mieszkania. Tu mają pokój z łóżkiem, Internet, wyżywienie. Ale nie umiem nie patrzeć na to przez pryzmat mojego wygodnego polskiego życia. Nie umiałabym tutaj wytrzymać. Myślę, że żeby nie robić nikomu kłopotów, doczekam tu do czwartku (kiedy kończę pracę w szkole na ten tydzień) lub piątkowego poranka i przeniosę się do biura. Potrzebuję kontaktu z cywilizacją, studentami z mojej organizacji. Nie chcę być surowa w ocenie, jednak dobre wrażenie sprawiają na mnie tylko ludzie, którzy się mną opiekowali. Są dosyć zaangażowani, bezinteresowni. Nie jestem dla nich niecodzienną atrakcją, tylko człowiekiem. Tam czeka mnie jakaś cząstka Pekinu. A tu, co ja mogę tu robić?
Jeżeli nie będę w stanie tutaj usiedzieć – w miejscu, gdzie nie mam co zjeść, nie mam gdzie wyjść, nie mam do kogo gęby otworzyć, gdzie ludzie na ulicy patrzą na mnie, jakbym była pierwszym białym osobnikiem, którego w życiu widzieli – po prostu będę tu dojeżdżała około dwóch godzin w jedną stronę z obskurnego „biura” organizacji. Trzeba wybrać mniejsze zło.

Ach, zapomniałabym o pozytywnym akcencie. Jedna ze starszych nauczycielek powiedziała Hope, że jestem bardzo piękna. Dobre sobie. Szkoda, że nie mogłam się odwzajemnić tym stwierdzeniem. [Ałć, naprawdę nie byłam złośliwa, tylko kompletnie szczera. Zresztą odrobina humoru chyba jako jedyna mnie tam utrzymywała przy życiu. Co do Chińczyków, to prawdopodobnie uważają każdego białego człowieka za niebywale pięknego, o czym miałam jeszcze okazję się przekonać.]

Godz. 8.17

Moje pytanie z wpisu porannego („rańszego” niż teraz, mam na myśli) nabiera nowego sensu. Co mam tu robić? Ano, znalazłam Hope i okazało się, że mam pracować – uwaga, uwaga, bo to nie przewidzenia – 40 minut każdego dnia. Aż wstyd mi teraz wypominać, że piątki miałam mieć wolne, bo pracuję w niedzielę w innym projekcie.
Trudno mi się dogadać z nauczycielką. To przerażające, że to mój jedyny kontakt ze szkołą. Wiem, że zaczynam od jutra. Natomiast nadal nie wiem, czy będę pracowała sama (a na to niestety wygląda), co uczyni moją pracę beznadziejną. Jak szkraby w wieku 6 lat mają zrozumieć, o co mi chodzi, skoro mogę do nich mówić tylko po angielsku? Jeżeli tutaj nawet z „anglistką” nie da się dogadać, to jak mam coś wytłumaczyć dzieciom? Drugim problemem jest to, że była mowa o podręcznikach, ale czy zobaczę je dziś, czy jutro na lekcji... zagadka.
Czuję się lepiej, może nawet nie mam gorączki. Powinnam poprosić o czajnik. Obawiam się, że nie podołam. Humor, mimo wszystko, mam lepszy. Sytuacja zaczyna mnie trochę bawić. Z nudów może nawet zabiorę się za mój projekt ze studiów? Później. [Ta, mhm, jasne. Nie zabrałam się za niego aż do Nowego Roku, już w Polsce.] Teraz wrócę sobie do pokoju nauczycielskiego, połączę się z Internetem. Nie wiem po co, w Polsce jest przed drugą w nocy, jednak teraz nie mam tu nic innego do roboty. Strach wyjść do „miasta”, ale też po co? Popatrzeć na rozwalające się rudery?

P.S. Właśnie znalazłam rachunek z restauracji „Pekin” w moim rodzinnym mieście. Ironia losu.

cdn.
 

6 komentarzy:

  1. Polska lala pomogla? Wyglada ze tak :)
    A tak swoja droga, to o co chodzilo z ta muzyka na pobudke? I z kolacja w szkole - dzieci tez tam spaly?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pomogła i wróciła do Polski ze mną. :)
      Co do drugiej sprawy to rzeczywiście dodam potem w poście wytłumaczenie, dzięki za zwrócenie uwagi :)

      Usuń
  2. Po pierwszym zdaniu zastanawiałam się czy czytać, bo te wpisy są tak przygnębiające:p Czekam na pozytywny post! ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, jak tak, to dodam go jak najszybciej, żeby czytelników nie dręczyć :D Nie demonizujmy jednak, wszystko było pisane po prostu pod wpływem choroby, tęsknoty i szoku kulturowego ;)

      Usuń
    2. A mi sie tam podoba. Drama, horror drama :P

      Usuń
    3. Nie dogodzisz wszystkim, oj nie! ;)

      Usuń

Komentarze mile widziane! :)