W końcu przyszedł czas, żeby zbierać się z powrotem do Kanchanaburi. Nie chcieliśmy już jechać pociągiem - nie było nawet jak, biorąc pod uwagę, że z Nam Tok odjeżdżają tylko dwa pociągi dziennie - jeden poranny, jeden przed piętnastą. Na szczęście wiedzieliśmy, że naprzeciwko bramy memoriału Hellfire Pass znajduje się przystanek autobusowy. Autobusy kursują mniej więcej co godzinę, a ostatni miał jechać gdzieś między szesnastą a siedemnastą.
Od budynku muzeum do bramy jest kawałek do przejścia, a ja naciskałam na M., by iść drogą, a nie na skróty przez płot. Cóż. Człowiek uczy się całe życie. Na przykład, żeby w upalnym egzotycznym klimacie zawsze mieć więcej wody, niż wydaje się nam potrzebne. Na przykład, by nie ufać rozkładom w Tajlandii. Na przykład, żeby czasem sobie ułatwić życie, jeśli istnieje ku temu sposobność. Na przykład, żeby gonić uciekający autobus, a nie stwierdzać, spojrzawszy na zegarek, że planowo niedługo będzie następny.
Droga przy muzeum Hellfire Pass |
Widok z domku na Kwai o zachodzie słońca |
Domki na Kwai są bardzo popularne - i bardzo klimatyczne |
Ale doczekaliśmy się. Godzina i czterdzieści pięć minut spóźnienia. Za to jaka radość! Dojechaliśmy więc do upragnionego Kanchanaburi. Zatrzymaliśmy się przy dworcu, czyli w okolicach nocnego ulicznego targu, lecz pomimo głodu zdecydowaliśmy się najpierw zanieść plecaki do naszego pokoju.
Nasz guesthouse |
Śmieszne jest to, że dopiero pisząc tę notkę, dowiedziałam się, co to było za zwierzę. Poważnie. Słychać je wszędzie. Prawie całą dobę. Potem tylko tukan mógł walczyć o detronizację tego odgłosu (spoiler: przegrał). Ale nigdy nie zaobserwowaliśmy na żywo, co właściwie ten dźwięk wydaje. Pewnie dlatego, że jest on naprawdę głośny, więc równie dobrze mógł go wydawać kukiel po drugiej stronie rzeki, a pomimo nazwy nie jest to aż tak wielki okaz.
Wracając do pokoju*, to składał się on z sypialni i łazienki. Na wyposażeniu była klimatyzacja oraz suszarka (taka do wieszania ubrań, a może był to tylko wieszak?), z której z chęcią skorzystaliśmy. W oknach były siatki przeciw owadom, może trochę dziurawe, ale nic nam szczególnie nie wlatywało, pomimo mojej fobii komarowej (gdyby siekły Was, tak jak mnie, zostawiając ślady na kolejne dni, zrozumielibyście). No i kibelek! Powiem tak: raczej nie kąpałabym się w Kwai.
Łatwopalne wnętrze rafthouse'u... |
...i widok z jego "balkoniku" |
Otóż nie. Coś tam kupiłam, ale naprawdę nie było łatwo, jakościowo różnie i było to później niż targ w Kanchanaburi. Znalazłam tam może jedną rzecz, z wygórowaną i nienegocjonowalną ceną, nie było tam też ubrań, na które zawsze polują turyści. Zdecydowanie nieudane zakupy odzieżowe odbiliśmy sobie kwestią kulinarną.
Chodziliśmy w tę i we w tę, nie mogąc zdecydować, na co mamy ochotę. W końcu zawierzyliśmy radom wszystkich podróżników świata i poszliśmy tam, gdzie czekało najwięcej Tajów. Nie wiedzieliśmy, co prawda, co takiego jest tam serwowane - a było to tylko jedno danie - ale pomysł popłacił. Pani szatkowała różne warzywa i podała nam to w formie sałatki. Przez wiele dni nie wiedzieliśmy jeszcze, że tak szybko udało nam się posmakować jednego z bardziej popularnych tajskich specjałów - papaya salad (Som Tam), czyli sałatka z zielonej papai z dodatkiem zielonej fasolki, orzechów i innych cudów. Danie jest słodkawe i orzeźwiające. Jego piękno tkwi w prostocie. Chociaż później też zdarzało nam się je jeść i również było smaczne, to wiemy, że do tej konkretnej pani nie bez powodu ustawiały się kolejki.
Główna ulica w Kanchanaburi - jej przejście stanowi wyzwanie |
Cmentarz wojenny, który mijaliśmy wracając do guesthouse'u |
Nie było to ostatnim, co zjedliśmy tego wieczora. Mieliśmy ochotę na coś słodkiego. Jedna sprzedawczyni sprawnie wyłapała nasze łakome spojrzenia. Przygotowywała smażone - właściwie może nawet bardziej grillowane - banany, a wszyscy wiemy, że banany w Polsce nie mogą równać się tymi z tropików. W dodatku kosztowały grosze! (Co prawda zapisałam sobie, że 150 THB za trzy, ale to musiał być błąd - prędzej chodziło o 15 THB). Cóż... wielkie było nasze zdziwienie, gdy te małe, przypieczone bananki okazały się być nie tylko mało słodkie, ale po prostu cierpkie. Skrajnie nie lubimy wyrzucać jedzenia. Często jemy coś po dacie, kupujemy mniej świeże produkty na wyprzedażach, mrozimy pieczywo i zużywamy tyle, ile go potrzebujemy oraz inne takie eko wymysły. Więc i tutaj przymusiliśmy się, by zjeść jak najwięcej, ale jakaś resztka raczej wylądowała na śmietniku, dając nam nauczkę, że jak kupować banany, to świeże. Świeże zawsze okazywały się smaczne. Nie było efektu wow, że te owoce tak totalnie lepsze niż nasze importowane, jednak zjadanie całych kiści króciutkich bananów (najlepiej również z wyprzedaży, a co!) było bardzo przyjemne, pożywne i sycące.
Tubylec w guesthousie |
Jednak nie samym jedzeniem człowiek żyje. Dzień był naprawdę wyczerpujący, nogi obolałe, a nasze oczy przyciągały tabliczki z napisem "Foot massage". Na chodniku przy głównej ulicy, zaraz obok targu, swoje stanowiska rozłożyło parę grup masażystów. Mieli siedziska dla klientów, poduszki, kocyki, ręczniki, kosmetyki. Była to nader pociągająca wizja, lecz czy nasz skromny budżet mógł pozwolić na takie luksusy? A i owszem, mógł. Dwudziestominutowy masaż stóp kosztował - uwaga - 60 THB za osobę. Jednak jeśli ktoś myśli, że to czysty relaks, to może się zdziwić. Tajski masaż to naciskanie, pocieranie, rozciąganie - słowem: ból. Poważnie, następnego dnia po masażu (wykonanym przez całkiem przystojnego Taja, tak na marginesie) miałam całe łydki w siniakach. Nasze męki zresztą i tak były niewielkie w porównaniu do jęczącego tubylca, który doświadczał masażu pleców. Ten dopiero miał cierpienie wypisane na twarzy - ku uciesze masażystów. Kiedy kolejnego wieczora pojawiła się propozycja ponownego skorzystania z tej ulicznej atrakcji - zaparłam się z całych sił. To jednak nie znaczy, że na tym skończyły się nasze przygody z masażem tajskim, po prostu musiałam odpocząć od nadmiaru wrażeń. ;)
Po tak intensywnym dniu marzyliśmy o udaniu się do łóżka, ale obowiązki wzywały - skoro nie udało się kupić ciuchów, trzeba było zrobić pranie...
Przydatne informacje:
Nocleg: VN Guesthouse (ok. 80 zł za raft house)
Atrakcje: nocny market
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze mile widziane! :)