W Chinatown daliśmy sobie trochę na luz, bo wiedzieliśmy, że następnego dnia zaczynamy zwiedzanie na maksa. I rzeczywiście, taryfa ulgowa się skończyła. Wstaliśmy z samego rana, żeby zdążyć na pociąg o 7.50 ze stacji Thonburi (nie z główej Hua Lamphong!). Podobno ciężko tam się dostać na pieszo, więc postanowiliśmy nie kusić losu i złapać taksówkę, żeby zawiozła nas pod sam dworzec. Już samo to mnie stresowało (czy w Bangkoku łatwo złapać rano taksówkę, najlepiej taką z uczciwym kierowcą?), toteż wyszliśmy odpowiednio wcześniej. Warunki podróżnicze to nieliczne, które budzą we mnie dyscyplinę czasową (prawie spóźniłam się na własny ślub...).
O dziwo, wystarczy, że doszliśmy do pobliskiego ronda i tam z marszu złapaliśmy taksówkarza, który bez słowa sprzeciwu włączył taksometr. Cóż, miłe złego początki... Szybko zorientowałam się, że chociaż bardzo chciałabym zapiąć pasy, to nie mogę, bo ich nie ma. A naprawdę chciałam je zapiąć, mając w oczach śmierć za każdym razem, gdy z prędkością 70-80 km/h siedzieliśmy samochodowi z przodu na zderzaku. Kierowca - również bez zapiętych pasów - nie widział w tym nic niewłaściwego. Potem natomiast, gdy już byliśmy całkiem blisko celu, ulica okazała się zamknięta. Rozpoczęliśmy objazd i tutaj moja wewnętrzna cebula, każąca pilnować napiętego budżetu, zaczęła się buntować. Kiedy już miałam zaproponować, by pan po prostu nas wysadził, okazało się, że jesteśmy na miejscu. Żywi, sporo przed czasem i biedniejsi o zaledwie jakieś 11 złotych.
Stacja Thonburi - w oczekiwaniu na pociąg, jadący trasą Kolei Śmierci |
Mieliśmy dla siebie jeszcze godzinkę do wygospodarowania. Na szczęście obok dworca (który składa się z małego budyneczku z kasą i służbowymi pomieszczeniami oraz kilku ławek) znajduje się całkiem pokaźne targowisko. Nie każda jego część pachnie tak, żeby chciało się ją wąchać z rana, ale przynajmniej jest na co popatrzeć i czym zaspokoić pierwszy głód. W dodatku na dworze jest jeszcze przyjemnie i ciągle panuje radosna aura wschodu słońca, która zapowiada kolejną piękną podróż życia.
Na straganie w dzień targowy tajskie słyszy się rozmowy... i choć widok w miarę europejski, to zapach już całkiem azjatycki |
O jeździe pociągiem pisałam w poprzednim poście. W skrócie: to było naprawdę ciężkich sześć, może pięć i pół godzin (rozkładowo: pięć). Jechaliśmy jednak trasą Kolei Śmierci, więc pewne niedogodności były wpisane w sprawę. A sama trasa jest piękna. Wiedzie po trzeszczących drewnianych mostach i wiaduktach; po stromych klifach, graniczących z krętą rzeką Kwai (Khwae Yai); pośród malowniczych dolin i rozlewisk; obok idealnie utrzymanych trawników luksusowych ośrodków wypoczynkowych oraz skromnych domków na wodzie; poprzez kolorowe stacje kolejowe obstawione kwietnikami. Podziwianie krajobrazów wywołuje pewną wewnętrzną sprzeczność w obliczu wiedzy o cierpieniach, jakie się tu dokonywały.
Domki na rzece Kwai |
Nie da się tam dotrzeć pociągiem - poza "pamiątkowymi" fragmentami w memoriale, tory się tamnie zachowały. Dlatego należy dojechać do (ładnej, jak chyba wszystkie w Tajlandii) stacji końcowej linii - Nam Tok - i tam szukać transportu do memoriału w postaci pojazdu zwanego "songthaew".
Zanim jednak wyruszyliśmy na zwiedzanie, postanowiliśmy coś zjeść. Obok dworca znajduje się punkt gastronomiczny, w którym zjedliśmy nasze pierwsze curry i sajgonki. Baliśmy się, że będzie tam za drogo, niezbyt smacznie i niekoniecznie z zachowaniem zasad higieny - w końcu bar był w świetnej lokalizacji i bez względu na wszystko miał klientów - ale obawy okazały się nieuzasadnione. Toaleta też była w pewien sposób atrakcją. Nie dość, że miała ponaklejane nieco upiorne naklejki z postaciami z bajek, to jeszcze po drodze do niej przechodziło się obok otwartego okna sypialni. Chcąc nie chcąc, człowiek zerkał, jak żyje się tym ludziom. No to jak się żyje? Skromnie.
W drodze z Nam Tok do Hellfire Pass, widok z paki songthaewa |
Jazda songtheawem nie należała do najbardziej relaksujących. Bezpieczeństwo jazdy pozostawia wiele do życzenia - siedzi się na ławkach bokiem do jazdy, nie ma możliwości przypięcia się do czegokolwiek, a osiągana prędkość jest jednak typowa dla automobilów. Za to turysta okazał się całkiem rozmowny. Miał żonę Tajkę, podróżował już od dłuższego czasu, miał serdecznie dość upalnej pogody, za to piwo trzymał pod ręką, a łączącą nas cechą były tatuaże. Dotarliśmy do wodospadów i... no właśnie, kierowca nie mógł zrozumieć, dlaczego nie wysiadamy. Powtarzaliśmy, że chcemy dotrzeć do Hellfire pass, ale ni w ząb nie rozumiał, o co nam chodzi, a my ni w ząb nie rozumieliśmy, jak on może nie rozumieć, skoro to jedna z głównych atrakcji w tej okolicy. Na szczęście z odsieczą przybył ktoś, kto rozumiał troszkę po angielsku, a my skorzystaliśmy z dobrodziejstwa cywilizacji, jaką jest internet, i pokazaliśmy zdjęcia z memoriału.
Udało się. Jechaliśmy do celu. Tylko... ile miało nas to wynieść? Obawialiśmy się, że cena, którą ustaliliśmy - czyli 500 THB - okaże się ceną za osobę. To by oznaczało naprawdę drogi transport, na który niekoniecznie mieliśmy miejsce w budżecie. Nawet za dwie osoby było to zadziwiająco drogo, biorąc pod uwagę, że przejechaliśmy setki kilometrów za mniej. Kiedy w końcu zatrzymaliśmy się pod bramą terenu memoriału, wręczyliśmy banknot pięciuset bahtowy, licząc, że sprawa załatwiona. I tak było. Kierowca wziął pieniądze, pomógł nam zejść i tyleśmy go widzieli.
Dotarliśmy do klimatyzowanego budynku muzeum. Panie z obsługi opowiedziały nam, jak poruszać się po wytyczonej trasie oraz wręczyły nam słuchawki i audioprzewodniki, kilkukrotnie powtarzając, że nie mamy zbyt wiele czasu i bardzo, ale to bardzo proszą, żebyśmy wrócili przed 16 - bo wtedy właśnie zamykają. Wszystko jest darmowe: wejście, szafki na bagaż (zmieściliśmy spore plecaki), audioprzewodniki, transport dla strudzonych turystów z początku trasy do muzeum i samo muzeum, w którym można obejrzeć zdjęcia i filmy z budowy oraz poczytać nieco na temat tej strasznej historii.
Memoriał współfinansowany jest przez australijski rząd na upamiętnienie cierpień żołnierzy z Australii, którzy jako jeńcy wykuwali tę przełęcz |
Flagi krajów, których obywatele budowali Kolej Śmierci |
Nie prowadzi tu już żadna trasa kolejowa, ale w głównej części pozostawiono kawałek torów, a na szlaku znaleźć można stare drewniane podkłady kolejowe |
W tle majaczy ogień z małego pożaru, którym nikt zdawał się nie przejmować, z czym spotykaliśmy się w Tajlandii dość często |
Przydatne informacje:
Nocleg: VN Guesthouse (ok. 80 zł za raft house)
Atrakcje: Hellfire Pass
Prawdziwe zwiedzanie to nie tylko oglądanie, ale też chęć czerpania wiedzy o tych miejscach i emocjach ludzi związanych z nimi. Brawo Ali, brawo oboje podróżnicy.
OdpowiedzUsuń