Pluskając się z ludożernymi rybkami - Erawan, Tajlandia
Najpierw okrągłe urodziny nad jeziorem, potem rocznicowy wyjazd do Bergamo, następnie wyjazd służbowy - i w ten sposób wypadłam z weekendowego rytmu pisania... ale już jestem.
Dzień 3 (cdn.), park narodowy Erawan (Tajlandia)
No więc przeliczyłam się, wierząc, że wyprane ciuchy są w stanie wyschnąć przez noc. Nawet w tropikach w porze suchej - po prostu nie ma mowy. Zostałam bez sukienek i bez spodni. Co mi pozostało? Mąż. To znaczy jego ubrania. I to nic, że jest o głowę wyższy i, ekhm, odrobinę grubszy. W biodrach jednak - przyznaję bez wstydu - jesteśmy w miarę równi, więc co szkodziło spróbować. I w ten sposób cały dzień przyszło mi paradować w spodenkach M., związanych jakimś sznurkiem, bo jednak spadały mi z pupy.
Plan na ten dzień był jasny. Jak najszybciej dostać się do parku wodospadów, czyli Erawan. Jest to główny cel turystów w tych stronach, a Kanchanaburi jest ich główną bazą wypadową. Do parku jeździ stąd autobus, od ósmej rano mniej więcej co godzinę.
Mercedes - nie ma to tamto! A mój outfit nawet dopasowany. (Poznajecie te dwa byczki?)
Ściągnęłam więc M. z łóżka i nadałam tempa naszemu dwukilometrowemu marszowi na dworzec autobusowy. Było rano - i było daleko. Co jakiś czas sprawdzaliśmy nawet nawigację, bo było wręcz za daleko, a myśmy szli prosto i prosto główną drogą. W końcu jednak skręciliśmy w ulicę w lewo, a tam już widoczny był dworzec. Odpowiedni autobus (8170) znaleźliśmy bez trudu, bo anglojęzyczny ochroniarz sam nas zaczepił. Nie miał jednak dobrych wieści. Może i byliśmy przed czasem, ale nie my jedni. Autobus był pełny. Mogliśmy jechać na stojąco lub czekać na następny.
O dziwo, wybraliśmy drugą opcję, chyba głównie ze względów bezpieczeństwa, ale też wygody, bo czekałaby nas godzinna jazda, a potem cały dzień chodzenia. Później widzieliśmy takich desperatów i cieszyliśmy się, że odpuściliśmy. W oczekiwaniu poszliśmy więc na karmelową kawę za 30 THB i przeszliśmy się po mało ciekawej okolicy pełnej sklepików.
W końcu jednak zasiedliśmy w kolorowym, klaustrofobicznym autobusie, który w jedną stronę kosztował zaledwie 50 THB od osoby. Kierowca co jakiś czas zbierał turystów z ulicy, więc też jest to jakaś opcja, ale ja bym nie ryzykowała. W międzyczasie zajechał też na stację benzynową zatankować - ku uciesze podróżnych - bez gaszenia silnika. Całą drogę przejechałam, starając się zakryć przed powiewami powietrza, wdzierającymi się do wnętrza przez szeroko otwarte okna.
W tajlandzkich autobusach można być naprawdę blisko kierowcy
Pisząc "klaustrofobiczny", miałam na myśli właśnie to
Erewan to park narodowy i jako taki ma płatne wejście - 300 THB od osoby. Ciężko jednak wyjść stamtąd niezadowolonym. Nawet jeśli ktoś widział bardziej widowiskowe wodospady, warto tę opłatę uiścić. Pobierana jest ona już w autobusie, który zatrzymuje się po prostu przed punktem kontroli.
Autobus dowozi pod wejście, gdzie można coś zjeść, skorzystać z łazienki, poczytać o parku czy zakupić kiepskiej jakości pamiątkę. Albo lody. To znaczy wodę, miałam na myśli wodę, oczywiście... Do parku jako takiego nie można wnosić jedzenia, są nawet punkty gdzie można pozostawić, a później odebrać swoje rzeczy. Głównymi winowajcami takiego stanu rzeczy są zwierzęta, a dokładniej małpy, które podobno mają w zwyczaju kraść turystom ich jedzenie. My żadnych przygód ze złodziejami pożywienia nie mamy. A przynajmniej tak nam się zdawało, bo po powrocie do Polski w naszym plecaku zauważyliśmy podejrzaną dziurę wraz ze śladami zębów na schowanym w nim batoniku... Kiedy, jak, gdzie to się stało - stanowi dla nas zagadkę.
Spodenki męża szybko zastąpił mi ręcznik. Nie zapomnijcie strojów kąpielowych!
Erawan ma siedem poziomów wodospadów. W ciągu dnia można wdrapać się na nie wszystkie i jeszcze chwilę pomoczyć się w wodzie, jednak my już straciliśmy jedną godzinę z rana, ostatni autobus powrotny odjeżdża natomiast około szesnastej (tak, w Tajlandii trzeba się streszczać).
Pierwszy poziom jest dostępny dla każdego dzięki prostej wybetonowanej ścieżce. Drugi zachęca do kąpieli i bywa pierwszym spotkaniem z rybkami z rodziny Garra Rufa. Napisałam "rybkami"? No cóż, w salonach kosmetycznych, w których można zasmakować peelingu stóp wykonywanego przez te zwierzątka, może i są "rybki". Ale w Erawan pływają prawdziwe bestie! Okazało się na szczęście, że największe okazy nie są zainteresowane połykaniem stóp w całości, a wręcz oddają całe pole do popisu swoim mniejszym pobratymcom, które skubią turystów, wystawiając ich na próbę wytrwałości - kto ile wytrzyma. Ja okazałam się kiepskim zawodnikiem. Uczucie podgryzania było dla mnie dziwne i nawet trochę bolesne, co kwitowałam nieukrywanym lamentem. M. wykazał się większym męstwem. Wyższe poziomy są bardziej skryte w cieniu, co skutecznie zniechęciło mnie do zmoczenia się bardziej niż do kolan. Po prostu było mi zimno. Czwarty poziom umożliwia skorzystanie ze skał jak ze zjeżdżalni. Jako marni pływacy nie skorzystaliśmy z tej atrakcji. Mnie oczarował piąty, kaskadowy poziom. Co odważniejsi szli w jego głąb lub przechodzili na drugą stronę. Widząc, jak kończy się to dla nich bolesnymi upadkami (było naprawdę ślisko), postanowiłam oglądać ten cud przyrody z bezpiecznego brzegu.
Ryby Garra Rufa na drugim poziomie
Poziom trzeci - mniej tłoczny i chłodniejszy
Im wyżej, tym trudniej się wspinać, bo trasa prowadzi po skałkach. Ze względów bezpieczeństwa zaleca się (poza oczywistym spryskaniem się przeciw komarom) nosić kryte buty, ale oczywiście, że byliśmy w sandałach - przynajmniej tyle, że sportowych. Nawet w drodze na autobus rozważałam, czy nie wrócić się po "adidasy", lecz przecież wspominałam, że to było taaak daleko... W każdym razie daliśmy radę, nie było większych problemów, a nawet - gdy nam stópki zmokły - mniej to nas drażniło. Różnie jednak w życiu bywa i dobrze, że nie musieliśmy sobie pluć w brody, że zignorowaliśmy zalecenia.
Czwarty poziom - z naturalną zjeżdżalnią dla żądnych emocji
Śliski poziom piąty (byli tacy, co przypłacili przejście upadkiem...)
Poziom szósty i siódmy odpuściliśmy. Trochę w związku z ograniczeniami casowymi, trochę przez brak tych przeklętych krytych butów, ale najbardziej ze względu na doświadczenie życiowe, które podpowiadało nam, że w porze suchej nie ma co liczyć na spektakularne widoki. Przeżyliśmy to w USA, ekscytując się wycieczką do Yosemite - parku również słynącego z wodospadów. W naszym przypadku - wyschniętych, ledwie kapiących z krawędzi strumyczków... (W tym roku znów się na to nabraliśmy - nad jeziorem Como.)
Zgodnie z zapowiedziami po drodze rzeczywiście spotkaliśmy małe stadko małp. Te jednak nie łobuzowały, grzecznie siedząc w koronach drzew. Właściwie w ogóle nie zwrócilibyśmy na nie uwagi, gdybym nie zauważyła ludzi, którzy z zainteresowaniem zadzierali głowy ku górze. Widokiem, którego nie dało się natomiast przeoczyć, były (nieco groteskowe - okiem zachodniego turysty) manekiny odziane w wyblakłe materiały, często schowane pod folią. Podobno mają one zapewniać ochronę przed powodziami jako taka mała forma przekupstwa duchów, zamieszkujących ten las.
Nasza pierwsza małpa w Tajlandii - i bodaj pierwsza na dziko
Jakiż duch oparłby się tym ciuchom?
Wycieczkę do Erewan uznaliśmy za udaną. Lubimy wodospady i trochę ich już w życiu widzieliśmy, toteż wielkiego efektu wow
może nie było. Za to nie zawsze można się popluskać z gigantycznymi,
ludożernymi rybkami, więc za to punkcik do unikalności parku. Na pewno
uroku temu miejscu dodałaby intymność, bo zwiedzających jest masa. Jeśli
ktoś ma możliwość przybycia tu w porannej aurze, zaraz po otwarciu, to
podejrzewam, że wrażenia z trasy muszą być niezwykłe.
Aby nie powtórzyć błędu z rana, na przystanek udaliśmy się zawczasu, dzięki czemu bez problemu zajęliśmy miejsce w powrotnym autobusie. Siedzieliśmy jednak jak na szpilkach, obserwując świat za oknem, żeby skorzystać z okazji i wysiąść na wcześniejszym stopie - byle bliżej naszego lokum! Udało się. Wysiedliśmy w okolicy pamiątkowego cmentarza, zaoszczędzając troszkę sił na wieczorne włóczenie się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze mile widziane! :)