Lotnisko w Bangkoku nie daje poczuć jeszcze Azji. Może tylko przez ten krótki moment, gdy wysiadłszy z samolotu, przechodzi się przez nagrzany rękaw do budynku.
A w nim warto załatwić parę spraw:
- wymienić pierwsze dolary na bahty (to właśnie dolary lub euro polecane są do wzięcia, bo na kursie wychodzi to lepiej niż bezpośrednie kupno bahtów w Polsce) - wszyscy polecają kantor SuperRich, który znajduje się przy stacji Airport Link na podziemnym poziomie, jednak proponowany kurs był dokładnie taki sam w sąsiednich budkach, do których nie było kolejki (a był on nawet lepszy niż jakiś przypadkowo znaleziony w mieście, bo wynosił wówczas 31,20 THB za 1 USD). Trochę czuliśmy w tym podstęp, ale i tak poszliśmy do bezkolejkowej budy obok. Na szczęście nie było ani żadnych dodatkowych opłat, ani przeinaczenia kursu, więc chyba chodziło tylko o internetową renomę SuperRich (chociaż chętnie poczytam komentarze na ten temat, jeśli ktoś wie, w czym rzecz);
- kupić kartę SIM, żeby móc oszczędzić sobie stresu i podczas podróży korzystać z Google Maps (podobno Tajowie podpowiedzą kierunek nawet wtedy, kiedy sami nie znają drogi), ale też z serwisów do rezerwacji noclegów (Agoda, Booking.com) czy z Graba (ichniego Ubera) - my telefon zaopatrzyliśmy w kartę sieci AIS (549 THB/30 dni - w tym 4,5 GB internetu i 50 minut rozmów);
- zrobić małe spożywcze zakupy w 7-eleven (odpowiednik Żabki) - i po raz pierwszy spróbować czegoś, czego nie uświadczy się w naszych sklepach.
Dojechanie z lotniska do centrum nie przysparza problemów. Można oczywiście skorzystać z taksówek, jednak przy dwóch osobach stwierdziliśmy, że taniej nas wyjdzie kolejka naziemna Skytrain + metro MRT (razem jakieś 15 zł za dwie osoby, ale koszt zależy od stacji końcowej).
Pierwszy nocleg mieliśmy w Chinatown, w Pop Art Hostel. Rezerwacja przez booking.com, pokój prywatny z łazienką, “aneksem kuchennym” (zlew, czajnik i szafki) i klimatyzacją za 70 zł. Przed hostelem zostawia się buty. Obsługa przyjazna i pomocna. Komarów naliczyłam: sztuk 1. Dla kogoś, kto nie szuka luksusu, jest ok, choć okolica nie wydaje się spektakularna.
Moo Satay, czyli pierwszoligowy streetfood |
Sos arachidowy, na który warto poczekać |
Gwarna ulica Chinatown |
Za punkt honoru postawiłam sobie jak najszybciej zaopatrzyć się w środki ochrony przeciw komarom. Podobno wszędzie można kupić moskitiery. Mnie się w oczy nie rzuciły, ale też szczególnie się za nimi nie rozglądałam. W 7-eleven można kupić jakieś specyfiki antykomarowe, ale konkretny, polecany spray (Sketolene, 50 TBH) znalazłam dopiero w drugim, a spiralę do palenia chyba dopiero w czwartym. Cóż, dobrze, że mają 7-eleven co najmniej tyle, co my Żabek.
W nocy budziłam się, żeby kontrolować klimę - raz było mi za ciepło, raz za zimno, ale ogólnie noc przespana. W Pop Art Hostel jako przykrycie dostaje się tylko kocyk, my natomiast mamy swoje własne prześcieradełka (wkłady do śpiworów) - zwane przez nas “ścieradełkami” - które są zupełnie wystarczające. No, chyba że AC odkręci się na maksa, czyli na modłę tajską.
A z rana w dalszą drogę - pociągiem.
Przydatne informacje:
Nocleg: Pop Art Hostel China Town (ok. 80 zł za pokój z łazienką i AC)
Jedzenie: Moo Satay
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze mile widziane! :)