Wypis z pamiętniczka [tekst kursywą w kwadratowych
nawiasach to moje dzisiejsze wtrącenia]:
10.11.2011.
godz. 9:40
Wczoraj miałam swoją pierwszą lekcję w szkole. Troszkę
niefortunnie, bo nieco bolało mnie gardło, a głośne mówienie do dzieci (do
którego dołożyłam później rozmowy na bazarze) zaowocowało chrypką taką, że dziś
prawie wcale nie mówię. Chyba muszę zamknąć gębę na kłódkę i przeczekać [tak, marzycielko, musiałabyś czekać kolejne kilka tygodni...], jako, że wypada
się trochę ogarnąć na lekcje w weekend. Dopada mnie choroba nauczycielska ;)
Jeśli chodzi o dzieci, są słodkie. Przeurocze, skore do
współpracy i nauki, grzeczne. [Ej,
serio? Ja to pisałam?] Jednak nie wróżę im umiejętności posługiwania się angielskim z
prostego powodu. Być może pamiętają dużo pojedynczych słówek, których nauka
polega na powtarzaniu ich za nauczycielem, ale w życiu nie uklecą zdania, skoro
nawet nauczycielka potrafi po angielsku tyle, co [powstrzymałam się od barwnych porównań, żeby nikogo nie obrazić] nic.
Jedna z moich uroczych klas. W tej szkole te dzieciaki były moimi najstarszymi i rzeczywiście były (na swój sposób) kochane. Tak, wiem, jakość zdjęcia oszałamia. |
Ich „homework” to pisanie po kilka razy słów, ewentualnie
strasznie skomplikowanego „play the violin”. Czuję, że nie jestem w stanie wiele
zmienić, bo dzieciom nie uda się nic bardziej złożonego wytłumaczyć, chyba, że
ich własnym językiem, a nauczycielka i tak nie zrozumie, co chcę im przekazać. Nasza
lekcja wyglądała więc tak, że wzięłam w ręce podręcznik i czytałam historyjki, zaś
dzieci je powtarzały. [Mają tam MANIĘ powtarzania na lekcjach, wszystkiego. To jest dobre dopóty, dopóki nie staje się bezmyślne.] Potem zapisywałam słowa na tablicy i maluchy je
literowały. Następnie pokazywałam np. na drzwi i uczniowie je nazywali.
Idealnie 40 minut na unit. [Długie 40
minut…]
A teraz: sukces! Jestem uratowana! Udało mi się przenieść z odciętej od świata szkoły
na „dwory” (biedny rym, ale zawsze), tj. do biura organizacji. Chociaż panuje tu
przenikliwy chłód, jest brudno, spłuczka nie działa i strach wejść do budynku
(aczkolwiek wczoraj pan naprawił światło na klatce schodowej i to już coś), to
znajduje się w pobliżu kampusu studenckiego. To oznacza bliskość metra (10
minut na piechotę), sklepów, barów, internetu, ale przede wszystkim moich
znajomych. Może jednak nie oszaleję. Z tego co wiem, najgorszym
aspektem mieszkania tutaj jest prysznic publiczny w formie zbiorowej sali [okej, potem dowiedziałam się, że to łaźnia
na kampusie], lecz przynajmniej są kabiny [czyt. ścianki z blachy, zasłaniające od pupy w górę]. Plus jest
taki, że ludzie z organizacji pożyczają kartę i prysznic jest darmowy. [Dla mnie, przynajmniej.] Nie wiem, jak daleko on
jest, ale wiem, że nie ma suszarek. W ogóle po powrocie do Polski chyba będę musiała ogolić się na
łyso, gdyż wszystkie pekińskie czynniki niszczą włosy o-krop-nie. [Uff, włosy mi się jednak ostały! A bok
wygoliłam dopiero po ok. dwóch latach od powrotu ;)]
Aha. |
Taksówkę z podstawówki złapałam oczywiście z Hope, a jej starszy
uczeń niósł mój bagaż. Aż żal mi było patrzeć, bo kółeczka w torbie się
zepsuły i niósł ją na plecach. [W sumie teraz brzmi to zabawnie…] Wskutek nieporozumienia (z mojej strony, o dziwo) dotarłam pod biuro,
kiedy nikogo tam nie było. Szybko
jednak pojawiła się Sunny, urywając się z nudnych zajęć polegających na
powtarzaniu tego, co „powie” komputer (hę?), ale tylko po to, aby dotrzymać mi
towarzystwa w staniu pod drzwiami. Klucz do biura okazał się produktem
deficytowym.
Dobrze nam się rozmawiało. Dowiedziałam się, że rodzice chcą
wybrać jej męża, na co ona się nie chce zgodzić; że chciała jechać do Paryża na
rok studiów, ale jej nie pozwolono; że chętnie przyjechałaby do Polski na
praktykę. Fajna dziewczyna mówiąca dobrze po angielsku to było to, czego mi
było trzeba.
Kiedy Gruzinka Mari przyszła nam z pomocą, Sunny się
ulotniła, natomiast przyprowadzona została spoza-organizacyjna Chinka (choć
będąc z mniejszości narodowej [Ujgurzy]
o zupełnie odmiennej, muzułmańskiej kulturze i innym języku, wcale się za
Chinkę nie uważa) o wdzięcznym imieniu Rushar (czyt. Roh-sar). Ładniejsza od
innych kobiet w tym mieście (i dużo wyższa, w tym ode mnie), o nieco odmiennej
urodzie, od razu wydała mi się być kimś nie stąd. Kolejny przykład
bezinteresownej pomocy, przyjacielskości i skromności. [Ruhsar przyjechała potem do mojego rodzinnego miasta. Naprawdę miła
dziewczyna.]
Pierwszy raz zobaczyłam metro. Jest dobrze zorganizowane,
zamiast biletów można mieć tę samą kartę, co do autobusów (coś jak londyński
„oyster”). Gorzej, że poruszanie się metrem nie jest wcale takie szybkie,
stacje są czasem bardzo od siebie oddalone i za każdym razem musisz
prześwietlać swoją torbę jak na lotnisku. Może jest trochę gorąco, ale tragedii
nie ma.
Jedna z najbardziej uczęszczanych tras, choć jeszcze tego nie widać. Metro jeździ na tej linii w kółko, przejeżdża między innymi pod placem Tian'anmen. |
Jako, że był to ostatni dzień Mari w Chinach, poszłyśmy na
bazar znajdujący się w kilkupiętrowym budynku, czyli „Silk Market”. Ciężko się
z Gruzinką robiło zakupy, oj ciężko. Szukała czarnej torebki, tylko, że każda
czarna torebka była dla niej... brzydka. To samo z butami. Czego odmówić jej
nie mogę, to że niezła z niej negocjatorka cen, tak samo jak Rushar.
Negocjacje to świetna sprawa, choć nie wiem, czy będzie mnie
to bawić za każdym razem. Do tej pory zastanawiam się, co takiego nawijała
nasza Chinka, lecz jej rozmowy ze sprzedawcami śmieszyły mnie niezmiernie.
I tu pojawia się zaleta bazarów: sprzedawcy mówią po
angielsku. Zaczepiają Cię słowami: „looka-looka” i „lady, bag!”. Kiedy tylko na
coś spojrzysz, słyszysz: „which one do you want?”, „wanta-wanta?”. A jeśli Ty już coś wanta, to „how many?”.
Oprócz słownych zaczepek, sprzedawcy stoją w przejściu, wystawiają ręce z
ulotkami, zachodzą drogę. Ich ceny są kosmiczne. Czasem, kiedy wywrócisz
oczami, sami spytają: „What is your price?”. Myślę, że to będzie mój największy
problem - nie umiem wyceniać przedmiotów. Czasem z kolei cena wydaje mi się już tak
niska, że wstyd się targować, a okazuje się, że jeszcze 5-10 yuanów spokojnie
można zejść.
Drugim językiem, który niektórzy sprzedawcy znają, jest
rosyjski. W ogóle bazar i dzielnica, w której się znajduje, była pierwszym
miejscem, gdzie zobaczyłam nie-Chińczyków. Byli ludzie z krajów
anglojęzycznych, Murzyni, Hindusi, Rosjanie i kto ich tam jeszcze wie. W
dzielnicach, do których trafiam z okazji zamieszkania lub pracy, nie ma ich
wcale, co jest nieco śmieszne [ew.
irytujące], bo skutkuje tym, że ludzie się za mną oglądają jakbym była
gwiazdą pop.
Co do zdolności lingwistycznych sprzedawców, to nawet zdarzyło
mi się usłyszeć krzyczane za kimś „Amigo, amigo!” i próby nawiązania kontaktu
po hiszpańsku. To się chwali. Gorzej, że krzyczenie za kimś może trwać naprawdę
długo. Idziesz, idziesz i dalej słyszysz kolejne ceny, nawoływanie do powrotu i
tak dalej. W pewien sposób zabawne, ale tylko na krótszą metę.
Niektóre rzeczy na targu można wytargować po naprawdę niskich
cenach. Są to wszelkiego rodzaju pamiątki i ozdóbki. Natomiast – szok i
niedowierzanie – buty są droższe niż w Polsce! Oczywiście można tu kupić
Dolce&Gabana, Tiffany'ego i wszystkie inne znane marki. Towary wielce „oryginalne”. Czasem
mijałam rzeczy, które koniecznie chciałabym kupić i w głowie już robiłam
porządku w moim bagażu, by móc wszystko wziąć. Już czuję, że będzie ciężko. [Było – czajnik się nie zmieścił! :(]
<3 |
Wczoraj moim największym pragnieniem było zakupienie
czajnika elektrycznego. Udało mi się, już sama nie wiem za ile. Oczywiście cena
wyjściowa była taka, że odwróciłyśmy się na pięcie, ale sprzedawczyni poszła po
rozum do głowy i spuściła nam ją do troszkę rozsądniejszej (80 RMB?) kwoty, a
zakup jest kompletnie trafiony. Żegnaj, lodowata kranówo!
cdn.
Ali
cdn.
Ali
hihi, ja z chińskich zawołań (zasłyszanych w Chinatown) najbardziej pamiętam "wada łan dala, soda łan dala" co miało oznaczać "water one dollar, soda one dollar"
OdpowiedzUsuńWiedziałam że sobie poradzisz, zuch dziewczyna;-)