Moje relacje

niedziela, 7 lutego 2021

Czas na imprezę! - Koh Phi Phi

Dzień 5, Koh Phi Phi (Tajlandia)

Kto nas zna, ten wie, że do imprezowiczów nie należymy (choć swoje za uszami mamy). A jednak zdecydowaliśmy się odwiedzić najbardziej imprezową wyspę Tajlandii, czyli Koh Phi Phi. Trochę z ciekawości, trochę, żeby wrzucić w trakcie podróży na luz, a trochę też dlatego, że na zdjęciach wyspa wydaje się bardzo ładna i można stamtąd wybrać się na wycieczkę do słynnej zatoki Maya Bay - o czym jednak w kolejnej notce.

Łódki zwane long boatami
Łódki zwane long boatami
O tym, że lot jest z samego rana, przypomniałam sobie późnym wieczorem. Zapłaciliśmy za to bardzo krótkim, około trzygodzinnym snem, w dodatku niespokojnym. Z powodu oczywistego reisefieber, ale również wkręcenia samej sobie, że w takim tanim hotelu, to na pewno zjedzą mnie karaluchy (nie zauważyłam ani jednego). M. próbował odsypiać to w kolejnych etapach przemieszczania się na wyspę, lecz w moim przypadku nie było się co łudzić - podczas podróży zachowuję nieustannie stan wzmożonej czujności i gotowości. Bo co jeśli przegapimy przystanek? Co jak ktoś nas okradnie? A jeżeli nie usłyszymy komunikatu? Tego typu natłok myśli przez cały czas, gdy pozwolę sobie zmrużyć oko... Hm? Że M. przecież może wziąć wartę? Jeśli mielibyśmy ochotę na filmowy gag, w którym wartownik zasypia i... no, znacie dalszy ciąg takich historyjek.

Port na Koh Phi Phi
Port na Koh Phi Phi

Plaża Loh Dalum
Plaża Loh Dalum
Gotowi zeszliśmy na dół, aby wymeldować się z hotelu. Recepcja czynna całą dobę, a i owszem. Tylko najpierw trzeba zbudzić śpiącego na podłodze recepcjonistę, a potem załatwić z takim półprzytomnym delikwentem sprawy. Na szczęście z zamówieniem Graba (odpowiednika Ubera) problemu nie mieliśmy i sprawnie dostaliśmy się na lotnisko, mknąc ulicami śpiącego jeszcze Bangkoku.

Mieliśmy spory zapas czasowy przed lotem - mam w sobie babciny instynkt, który podpowiada mi, że na samolot lepiej poczekać, niż się spóźnić. Nawet jeśli na loty nie wydaliśmy majątku, bo ok. 100 zł na osobę (z posiłkiem!), to mieliśmy wszystko porezerwowane i szkoda byłoby to tracić. Abstrahując od faktu, że zarezerwowane mieliśmy noclegi na całą podróż, to dodatkowo na wyspach miejsca noclegowe są jednak ograniczone, a szczególnie, jeśli szukamy czegoś fajnego i w ramach budżetu. A już zupełnie najgorsze byłyby dla mnie obsuwy w planie podróży. Brr!


Więc siedzimy na tym naszym terminalu, oczywiście najodleglejszym, ludzi mało, ale czasu jeszcze dużo... Ale czyżby? W końcu pojawiły się pierwsze osoby, jednak nadal podejrzanie niewiele jak na godzinę, która była. Postanowiłam w końcu zrobić rozeznanie, popatrzyłam na tablice, popytałam i... koszmar. Zmienili nam terminal. Z jednego końca lotniska biegiem na drugi koniec. I tyle z mojej czujności! Koniec końców zdążyliśmy i mogliśmy się nerwowo śmiać z naszego farta.

Jako że wyruszaliśmy naprawdę wcześnie, przy rezerwacji biletu zaznaczyłam opcję dokupienia posiłku, żeby nie martwić się śniadaniem. Jaki zrobiłam przy tym research, ho ho! Obejrzałam ranking dań w AirAsia, przeczytałam opinie. Jedno danie było zrecenzowane tak ładnie, tak przekonująco - że tradycyjne, że smaczne, że iście azjatyckie - że zamówiłam je dla nas obojga, cobyśmy sobie nie wyżerali wzajemnie. Wybór padł na Pak Nasser's Nasi Lemak, malezyjskie danie z kurczakiem. Ale kiedy zdjęłam wieczko z zaserwowanego pudełka... opadła mi szczęka. Bynajmniej nie z zachwytu. Na daniu leżało mnóstwo małych rybek. Ryby okazjonalnie jadam, ale od małych stronię, bo nie kusi mnie zjadanie ich skórek, ości, oczek... a tu jeszcze taka niespodzianka na śniadanie, kiedy żołądek wrażliwy. Wyprosiłam jakoś u M., żeby wyjadł moje rybki i skonsumowałam resztę. Szczerze to nawet nie pamiętam, jak smakowało jako całość.

Huśtawka na Koh Phi Phi
Huśtawka, na której chyba każdy musi zrobić sobie zdjęcie

Z lotniska w Krabi musieliśmy się dostać do portu. Zdecydowaliśmy się skorzystać z dostępnej na lotnisku usługi łączonej, tzn. dojazd vanem plus bilet na prom (ok. 50 zł na osobę). Rozwiązanie było dobre, ale niestety musieliśmy poczekać na zapełnienie się auta zanim ruszyliśmy.

Sam prom okazał się przypominać wagon bydlęcy. Nasze bagaże zostały rzucone na jedną kupę, a my musieliśmy zająć miejsce pod pokładem, gdzie ludź siedział na ludziu, a okna były brudne. Usadowiliśmy się gdzieś, gdzie kamizelki ratunkowe wyglądały najlepiej, ale w razie sytuacji awaryjnej raczej i tak szanse byłyby marne. Całe szczęście, że podróż trwała ok. pół godziny. Potem jeszcze trzeba było zaczekać na bagaże, ale M. wraz z naszymi rodakami stanęli na wysokości zadania i pomogli w sprawnym przekazaniu toreb i plecaków właścicielom.

Tropical Garden Bungalow
Ośrodek Tropical Garden Bungalow
Świeży kokos
Świeży kokos...
Świeży kokos
...czyli najlepszy napój na upał!

Teraz tylko znaleźć drogę do hotelu i wczłapać się pod górę... Sił dodał nam kokos, z którego łakomie piliśmy i który najlepiej orzeźwiał nas na wyspach. W końcu rzuciłam się na łóżko w naszym bungalowie, a wentylator poszedł w ruch. Miejsce było całkiem urocze (np. ze swoim źle zaprojektowanym spadkiem odpływu wody w łazience) - do czasu, gdy na ścianie zobaczyliśmy NAJWIĘKSZEGO KARALUCHA W HISTORII ŚWIATA!!11!!11 I tak jak zazwyczaj staram się pozostawać z naturą w zgodzie, tak niestety postanowiliśmy go unicestwić, bo w życiu bym nie zasnęła z takim lokatorem. Karaluch natomiast nie poddawał się łatwo i to wspomnienie zostanie z nami do końca życia... :( W tym momencie stało się jasne, że moskitiera na wyposażeniu musi zostać załatana taśmą, a ja będę się kurczyła we śnie, żeby przypadkiem nie wystawić stopy poza bezpieczną granicę.

Kiedy chwilę odsapnęliśmy, wreszcie mogliśmy ruszyć na zwiedzanie wyspy. Opinie o niej są naprawdę skrajne. W Internecie ludzie miło wspominają imprezy lub piszą o rajskich plażach. Od koleżanki (która jednak tylko o niej czytała) usłyszałam, że jest niebezpieczna, a od kolegów, którzy byli tam po nas - że jest brudno i okropnie. Jakie były nasze odczucia? Bardzo pozytywne. Być może nie byliśmy tam w szczycie sezonu, więc nie uświadczyliśmy tłoku, albo nie wybraliśmy się na poranny spacer po plaży i dlatego nie widzieliśmy brudu i śmieci po imprezowiczach.


Bucket drink i fire show w Slinky
Bucket drink i fire show w Slinky
Przespacerowaliśmy się jednak zarówno przy linii brzegowej, jak i przez centrum wyspy. W niektórych miejscach widoki rzeczywiście były urokliwe, a i zakosztowaliśmy w imprezowej atmosferze, oglądając na plaży ogniste show w barze Slinky (pan z papierosem i bez koszulki prawie skradł me serce, ale ostatecznie pozostało wierne M.), tańcząc na mieliźnie i wypijając na pół bucket drink, który jest znakiem rozpoznawczym Phi Phi. To po prostu miks wybranego alkoholu z napojem bez procentów, podawany w wiaderku z lodem. To wszystko mogłoby się skończyć wielkim bólem głowy, gdyby nie to, że na jutro mieliśmy plany już od rana, więc po harcach grzecznie udaliśmy na noc do bungalowu.

https://youtu.be/NAK_drp53Vg

Nocleg:
- Tropical Garden Bungalow
- ok. 120 zł/noc za bungalow z wentylatorem (Agoda - była lepsza oferta niż na Booking)
- karaluchy w cenie? TAK
- opinie w Internecie średnie, ale dla nas na jedną noc było w porządku
- moskitiera była na wyposażeniu, ale dziurawa

niedziela, 9 lutego 2020

Turystyczne piekiełko Khaosan Road

Dzień 4 cd., Khaosan Road - Bangkok (Tajlandia)

Choć Khaosan Road jest jednym z najpopularniejszych miejsc w Bangkoku, to okazało się, że najwygodniej będzie nam tam dojechać z Sukhumvit nie kolejką MRT, ale autobusem. I świetnie, bo było to też znacząco tańsze rozwiązanie. Wykonanie okazało się mniej łatwe niż przedstawiała nam to mapka Google. Nachodziliśmy się w tę i we w tę w poszukiwaniu nieoznaczonego przystanku w postaci choćby grupy oczekujących pasażerów, ale nic z tego. Kiedy już mieliśmy się poddać, zobaczyliśmy, że oto nadjeżdża nasz autobus! Nie wyglądał, jakby miał zjeżdżać gdziekolwiek na przystanek, ale zaczęliśmy machać łapami i koniec końców jakoś udało nam się wtargnąć do środka.

W Tajlandii nie kasuje się biletów, ale to nie znaczy, że można jeździć za darmo. Tam po prostu są kasjerzy, czy może konduktorzy, którzy pilnują, kto wsiada, i sami pobierają odpowiednią opłatę (9 THB za osobę!). Próbowaliśmy dowiedzieć się od pani kasjerki, czy faktycznie uda nam się dojechać na Khaosan, ale zdolności lingwistyczne obu stron zawiodły, a my postanowiliśmy dać temu przejazdowi szansę. Zasiedliśmy dumnie na miejscach przy silniku i tak oto rozpoczęliśmy wesołą podróż autobusem w bangkokowych korkach, posuwając się ślimaczym tempem (a kolegę powiadomiliśmy o prawdopodobnym spóźnieniu).

Hipnotyzujące światła samochodów
Wysiedliśmy na przystanku, który podpowiadały nam mapy Google i stamtąd ruszyliśmy pieszo na zwiedzanie jednej z najbardziej znanych turystycznych ulic świata. Po drodze, w jednym z miliona 7/11, zakupiliśmy jeszcze Red Bulla, czy może Krating Daeng, bo pod taką nazwą kupić można energetyk, który oryginalnie pochodzi właśnie z Tajlandii. Różni się on jednak od tego, którego znamy z europejskich sklepów. Jest sprzedawany głównie w niewielkich, plastikowych butelekach. W smaku - choć podobny - jest wyczuwalnie słodszy. Najbardziej dziwi jednak to, że napój jest niegazowany (fuj?).

W końcu udało nam się odnaleźć z kolegą. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że jesteśmy posiadaczami pustych brzuchów. Choć mijaliśmy McDonalda (a z ciekawości zajrzałam, czy w menu znajduje się jakaś orientalna pozycja - ale nic mnie nie skusiło), równie zgodnie uznaliśmy, że przebywając na Khaosan Road, należy spożywać street food.

A na Khaosan jest tego mnóstwo. W ogóle wszystkiego jest MNÓSTWO. Turystów, stoisk z badziewiastymi pamiątkami, sklepików z koszulkami z głupawymi napisami i obrazkami, naganiaczy, sprzedawców wątpliwych towarów, klubów, które walczą o klientelę za pomocą głośników, a melodie z nich płynące nieznośnie się przenikają, tak że z muzyką ma to już niewiele wspólnego.


Towarów nie oglądaliśmy z bliska. Rzucałam okiem tu i ówdzie, bo przecież przyjechałam do Tajlandii z lekkim plecakiem i przekonaniem, że ho, ho! tutaj to nakupuję ciuchów i stanę się stuprocentową turystką w luźnych spodniach w słonie. Ale ani asortyment, ani ceny nie przekonywały, by zainteresować się bardziej.

Zapragnęłam jednej rzeczy. Drewnianego żółwia, po którego grzbiecie sunie się patykiem, aby wydobyć odgłos przypominający cykanie świerszczy. Będąc oszczędni od początku podróży, na zakup się nie zdecydowaliśmy, ale nic to - takie cudo widziałam nawet w sklepie muzycznym w rodzinnym mieście.

Kiedy już stwierdziliśmy, że mamy dość przeciskania się w tłumie i nic nowego nie zobaczymy (bo Khaosan to taka zapętlona ulica, ze skopiowanymi widokami, wciąż to samo - jak w starych platformówkach), rozpoczęliśmy poszukiwanie jedzenia. Nie oczekiwaliśmy spektakularnych dań. Wcześniej naczytaliśmy się niepochlebnych opinii o tutejszej (khaosańskiej, nie tajskiej) kuchni, więc i zawiedzeni nie byliśmy, gdy skosztowaliśmy wreszcie naszych makaronowych pad thai. Oczywiście żądni wrażeń turyści mogą spróbować skorpionów i innych karaluchów nabitych na patyk (lub za parę monet zapozować z nimi tylko do zdjęcia imponującego znajomym), ale naszym priorytetem było zaspokojenie głodu. A tak naprawdę to mnie po prostu do aż tak ekstramalnych przeżyć nie ciągnie. :)

Pad thai w smaku nijaki, ale widok miły
Wkrótce potem przeszliśmy na piechotę w okolice naszego noclegu. Tam poszliśmy jeszcze na drinka. Oj, długo się głowiłam, która nazwa najbardziej mi odpowiada, zrobiłam nawet research, żeby wybrać ten odpowiedni. Padło na Mai Tai. I - jak na szczęśliwca, którym jestem, przystało - dostałam zupełnie inny.

W końcu przyszła pora rozstania z kolegą, bo ni stąd, ni zowąd, nagle mi się przypomniało, że nasz lot jest sporo wcześniej, niż nam się wydawało. Trzeba więc było wstać o drugiej czy trzeciej w nocy, a przecież po takim długim dniu należał się prysznic, do tego trzeba było się spakować i... właściwie czy był sens się kłaść?

W drodze do hotelu na Rambuttri próbowaliśmy jeszcze kupić jakieś ubrania, ale sprzedawcy byli nieugięci i w ogóle niechętni do negocjacji. Aż wtem natrafiliśmy jeszcze na sklep odzieżowy jakiegoś sympatycznego Hindusa i upatrzyliśmy tam dwie ładne sukienki. M. wytargował stosunkowo dobrą cenę, chociaż oczywiście nie przestawałam sobie zadawać pytania, czy na pewno potrzebowałam tych ciuchów? Teraz spoiler: jedna okazała się kiepskiej jakości (i uszkodziła się w praniu), druga świetnej. Obie nadal lubię nosić.

Kiedy wróciliśmy do hotelu, o prysznic wcale nie było łatwo. To był jeden z nielicznych noclegów, podczas których zdecydowaliśmy się na pokój ze wspólną łazienką na korytarzu (a przypomnę, że to był wynik ciągu niepomyślnych wydarzeń). Czatowaliśmy więc, nasłuchując pod drzwiami, i zaatakowaliśmy łazienkę, gdy tylko pojawiła się możliwość.

A potem nastał bardzo krótki sen...

czwartek, 2 stycznia 2020

Tajemniczy los Jima Thompsona i piękno, które pozostało - Bangkok

Dzień 4 cd., dom Jima Thompsona i dzielnica Sukhumvit - Bangkok (Tajlandia)

Uroki spaceru nad kanałem Khlong Saen Saeb w Bangkoku są dokładnie takie, jak można się spodziewać - jest klimatycznie, choć czuć specyficzny zapach niekoniecznie czystej wody, na której pędzący tramwaj wodny, niemiłosiernie przy tym hałasując, tworzy całkiem spore fale. Tak - tramwaj się nie guzdrze, jest szybkim środkiem transportu, pozwalającym uniknąć korków, o czym będziemy mieli jeszcze okazję się przekonać. Na pewno nie jest wycieczkowym promem, który można wykorzystać jako sposób zwiedzania, tak jak na przykład bezpłatny prom dla mieszkańców Staten Island w Nowym Jorku.

Kanały w Bangkoku to swoisty mikroklimat
Szybki, ciekawy i tani środek transportu - tramwaj wodny
W drodze do kolejnej atrakcji przechodziliśmy pod mostem czy może pod wiaduktem (pamięć mnie zawodzi) mijaliśmy sklepiki i bary, w których niekoniecznie chcielibyśmy stołować - ale jednak ludzie coś tam jedli i żyli, więc może okazaliśmy się tylko uprzedzonymi Europejczykami. Przechodziliśmy również obok ołtarzyka, stanowiącego częsty widok w tym kraju, który na naszych białych twarzach wywoływał uśmiech, ale dla Tajów jest czymś normalnym, jak dla nas krzyż na rozstaju dróg lub figurka Maryi od mało utalentowanego rzeźbiarza.

Mieszkańcy dobrze wiedzą, czego chcą lokalne bóstwa w tym upale - gazowanych napojów
Po niedługiej przechadzce dotarliśmy do celu - zadbanej ulicy, dochodzącej do kanału, przy której mieścił się dom Jima Thompsona. Któż to taki? Nie chodzi o pisarza o tym samym imieniu i nazwisku, tylko o amerykańskiego weterana, który zakochał się w Tajlandii i po II wojnie światowej osiadł tu na stałe. Miał pomysł, zapał i talent do biznesu, dzięki którym wzbogacił się na eksporcie jedwabiu tkanego tradycyjnymi metodami. Robił to z sercem i z szacunkiem dla tajskiej kultury, co doskonale widać w tym wszystkim, co po sobie zostawił - zabytkowych zbiorach (najstarsze dzieła sięgają VI-VII w. n.e.), egzotycznym ogrodzie, a przede wszystkim architekturze domostwa. Składa się na nie kilka drewnianych budynków, które nie zostały tu wybudowane, a przetransportowane i wzajemnie połączone.

Kompleks siedmiu połączonych ze sobą tradycyjnych chat
Bajeczne kolory jedwabiu
Niepozorny proces powstawania efektownych materiałów
Z Jimem H.W. Thompsonem, zwanym "Królem Tajskiego Jedwabiu", łączą się teorie spiskowe, szpiegowskie historie i najsmutniejsza z tajemnic - zaginięcia podczas wakacji w Malezji w 1967 roku. Ciała mężczyzny nigdy nie odnaleziono pomimo przeprowadzonej akcji poszukiwawczej. Pozostało jednak piękno, które wokół siebie zgromadził, a którym opiekuje się teraz fundacja jego imienia.

Zabytkowy ryt i waza ze zbiorów
Też macie skojarzenia z naszymi szopkami?
Dom można zwiedzać za 200 bahtów (nieco ponad 20 zł) i tylko w zorganizowanej formie. Plecaki, torby i saszetki/nerki (sic!) trzeba zostawić w szafkach. Można wziąć ze sobą aparat, jednak zdjęcia i filmowanie we wnętrzu budynków są niedozwolone (bardzo przykra sprawa). Co więcej, trzeba zdjąć buty (a zapachy przy półkach z pozostawionym obuwiem są średnio znośne). Wycieczka trwa około 45 minut, a dobrze poinformowanej i sympatycznej przewodniczce (nie wiem, czy byli w gronie przewodników panowie) można zadawać pytania.

Pracownicy i pracownice noszą tajskie ubiory
Mina pracownika wskazuje, że chyba wyczuł przekręt - zdjęć nie robimy!
W ogrodzie nie czuć, że to centrum Bangkoku
Po wszystkim (lub przed) można udać się do kawiarni lub zaopatrzyć w sklepie z pamiątkami. My nie ryzykowaliśmy. Tanio na pewno nie jest, a tylko serduszko zaboli na widok pięknego, jedwabnego szala.
Dom Jima Thompsona to punkt zdecydowanie warty odwiedzenia na mapie Bangkoku. Panuje tu wyjątkowa atmosfera - można sobie spróbować wyobrazić, jak cudownie musiało tu być w latach 50.!

Magiczna atmosfera miejsca urzeka
Otoczenie cieszy oko barwami

Po zwiedzaniu wybraliśmy się na americano w losowym, ale klimatyzowanym miejscu, po czym rozstaliśmy się z kolegą, umawiając na wieczór. Sami ruszyliśmy na dalsze poznawanie miasta - tym razem jego nowoczesnej odsłony, czyli Sukhumvit (filmik w poprzednim poście). Wysiada się na stacji MRT wśród plątaniny wiaduktów. Trafiliśmy na doskonały moment, kiedy Tajlandczycy przystanęli na czas wysłuchania hymnu narodowego. Nikt nie śmiał drgnąć, a jednak nie wszyscy odłożyli telefony. Gdy tylko melodia ucichła, wszyscy podążyli w obranych wcześniej kierunkach, jak gdyby nigdy nic. Bo tak właśnie dzieje się w miejscach publicznych każdego dnia o godzinie 8 i 18.

Przy stacji Sukhumvit MRT

To w Sukhumvit znajduje się wielkie centrum handlowe Terminal 21 i dzielnica (a właściwie ulica) czerwonych latarni - Soi Cowboy. Pierwszego nie odwiedziliśmy, bo i po co, a drugiego też nie z powodu moich delikatnych obiekcji, czyli niechęci do oglądania podstarzałych zachodnich turystów z tajskimi nastolatkami u boku (sławetne ping-pongowe show też nie trafia w moje gusta). Być może umknął nam tutejszy folklor, lecz wystarczyło nam, że pokręciliśmy się po okolicy wśród pnących się w górę wieżowców, naoglądaliśmy się niekończących się sznurów pojazdów - po jednej stronie migoczących światłami w kolorze żółci i bieli, po drugiej czerwieni - i zjedliśmy pysznego ananasa, którego kawałki nadziewaliśmy na patyk.

Widok zza szyby - tajskie kontrasty
Gdzie nie spojrzeć - wieżowce
Tysiące czerwonych światełek
Mniej czuć tam klimat Mega-City One z Dredda, ale nadal wydawał się to świat przyszłości. Na nas przyszedł jednak czas i trzeba było znaleźć transport do niegdysiejszej mekki hippisów.


Przydatne informacje:
Atrakcje:
- Dom Jima Thompsona (200 THB; 9-18)

sobota, 30 listopada 2019

Leżący Budda z metra cięty (właściwie to z czterdziestu sześciu metrów)

Dzień 4, Wat Pho - Bangkok (Tajlandia)

Nasz pociąg miał ruszać o 7:19. Wstałam o wczesnej porze, by jeszcze na spokojnie przyjrzeć się wschodzącemu słońcu i posłuchać odgłosów poranka nad rzeką Kwai. Obudziłam M., zjedliśmy niekoniecznie pyszności, kupione poprzedniego wieczoru na festynie i ruszyliśmy, by w około 20 minut dojść na dworzec. Poprzedniego wieczoru odebraliśmy z recepcji nasz depozyt, więc pozostało nam zostawić za opustoszałą ladą kluczyk od... kłódki, która stanowiła zamek naszego pokoiku. Następnie pożegnał nas widok okolicznego psiego gangu, czyli ganiające się znacznej wielkości kundelki. Na stacji kupiliśmy bilety i dłuższy czas musieliśmy czekać na niepunktualny pociąg. Może i byliśmy niewyspani, ale zdecydowanym plusem podróżowania o tej porze było to, że poranki to jedyna pora dnia, kiedy nie jest gorąco. Nawet wieczorami nie można liczyć na przyjemny chłodek.



O 10:25 mieliśmy dojechać do Bangkoku, ale oczywiście byliśmy tam nieco później. Od razu ruszyliśmy do taksówki, w której kierowcą był starszy Taj o nieszczerym - i bezzębnym - uśmiechu. Sto razy powtórzyłam, że chcemy jechać z taksometrem, ale jednak wsiedliśmy do auta, nie będąc pewnymi, czy się dogadaliśmy. Po dojechaniu na miejscu okazało się, że taksówkarz oczekiwał niezasłużonych 200 bahtów, jednak koniec końców skończyło się na mniejszej kwocie. Dałam mu banknot stubahtowy i na prośbę dorzuciłam pierwszą monetę, jaka nawinęła mi się do ręki. I jemu, i nam pozostał niesmak, oboje czuliśmy się oszukani - ale żadne nie było szczególnie stratne. Dopiero potem obejrzeliśmy nagranie, z którego zrozumieliśmy, że rzeczywiście on gadał swoje, a my swoje. Była to dla nas nauczka, by w przyszłości zawierzyć Grabowi, czyli ichniemu Uberowi, gdzie koszt jest z góry oszacowany i naliczany elektronicznie, więc o krętactwie nie było mowy. Być może przejazdy kosztowały nieco drożej niż taksówki z taksometrem, ale na pewno mniej niż te prowadzone przez kanciarzy, którzy taksometru nie włączali.

Dojechaliśmy w każdym razie do tradycyjnego tajskiego drewnianego domu, znajdującego się niedaleko turystycznych miejscówek. Mieliśmy zarezerwowany droższy pokój, bo zależało mi na ładnym, klimatycznym noclegu. Co prawda brakowało tam klimy i podobno dom upodobały sobie również karaluchy, ale się uparłam. Mieliśmy lekki problem ze zlokalizowaniem miejscówki, ale w końcu zostaliśmy wpuszczeni przez starszą, niekoniecznie sympatyczną gospodynię. Ze zdziwieniem minęliśmy napis, głoszący, że Tajowie nie mają tu czego szukać, i weszliśmy do zakurzonego wnętrza. Gospodyni zaczęła szukać naszej rezerwacji, więc pośpieszyłam z pomocną informacją, że dokonaliśmy jej przez serwis Agoda.

- Agoda? Agoda nie. Tylko Booking - odpowiedziała staruszka łamaną angielszczyzną, ku naszemu niedowierzaniu.

Pani nie dała sobie wytłumaczyć, że jednak "Agoda tak", bo jej dom właśnie na tym serwisie się znajduje, i mieliśmy potwierdzoną rezerwację, i w ogóle co ona wygaduje. Uniosłam się dumą i stwierdziłam, że na pewno nie będę robiła innej rezerwacji na to lokum i napiszę do Agody skargę, co uczyniłam. I choć reakcja była szybka - przeprosiny i zapewnienie, że żadnych kosztów nie poniesiemy - to noclegownia dalej się na tym serwisie znajduje.

Zostaliśmy na lodzie. Nie mieliśmy ochoty brać już żadnej taksówki, stwierdziliśmy, że pójdziemy do turystycznej dzielnicy na piechotę. Szybko zarezerwowaliśmy - przez Booking, oczywiście - coś taniego, prowadzonego przez muzułmanów, i od razu się tam skierowaliśmy. Na miejscu - również oczywiście - nie obyło się bez problemów, bo okazało się, że zarezerwowany przez nas pokój z łazienką nie będzie gotowy i mogą nam zaproponować tylko taki bez łazienki, za to taniej. Nie mieliśmy już siły szukać dalej, więc go wzięliśmy i... czekaliśmy pod recepcją szmat czasu, żeby ten pokój odebrać. Wspólna łazienka okazała się dość obleśna, mokra i rozchwytywana, więc trzeba było się czaić na swoją kolej. Pokój był bardzo podstawowy i wyglądało na to, że również mógł być ukochany przez karaluchy, lecz całe szczęście ich nie uświadczyliśmy. W dodatku hotel znajdował się na Soi Rambuttri, niedaleko Khaosan Road, ale było tu dużo spokojniej.

Nie mieliśmy okazji dłużej się nad sobą użalać, bo świat jest mały i okazało się, że w Tajlandii urlop spędza również nasz kolega z czasów licealnych. Trzeba było się spotkać, a jakże. Zmarnowaliśmy już dość czasu, więc... taksóweczka. Tym razem z taksometrem, ale za to z... nadrobioną drogą, bo pan taksówkarz bardzo chciał ominąć korki, co mu się nie udało, za to udało mu się przejechać więcej. Nieważne, trudno, kolega odnalezionyjesteśmy u celu - Wat Pho.

Chociaż byłam zirytowana nierównym traktowaniem płci, tj. "incydentem spodniowym", to jednak było ładnie
Stupy reprezentują przebudzony umysł Buddy - tutaj znajdziecie wiecej informacji
Ciągle znajdowaliśmy coś wartego obfotografowania
Świątynia Leżącego (Odpoczywającego) Buddy jest jedną z większych atrakcji w Bangkoku, a jej najważniejszym punktem jest... tak, leżący Budda. Ale o tym zaraz. Jadąc do Tajlandii, trzeba być przygotowanym na zwiedzanie takich miejsc, czyli być w posiadaniu ubrań zasłaniających kolana i ramiona. Chusta zazwyczaj nie jest skutecznym patentem, a przy znanych miejscówkach kwitnie handel odzieżą. Chyba nie muszę dodawać, że ceny są odpowiednio wysokie. Sama miałam w tym celu kupione spodnie z dopinanymi nogawkami i sportowego t-shirta, które sprawdziły się świetnie. Jakie jednak było moje oburzenie, gdy pan kasjer dał znać naszemu koledze, że jako mężczyźni nie muszą ubierać spodni z długimi nogawkami - w przeciwieństwie do mnie...

Kocia kołyska :)
Podobno w kompleksie jest około tysiąca posągów Buddy
Mnie śmieszy.
Dalej też szału nie było. W cenie biletu jest butelka wody, jednak nie znaleźliśmy stanowiska (lub się skończyły?). Na szczęście był kranik (straaaasznie powolny), z którego napełniliśmy bukłak. W sumie były nawet trzy kraniki - i jeden wolniejszy od drugiego. (Czy kran może być powolny? Hm...)

No, ale wreszcie rozpoczęliśmy zwiedzanie. Kompleks jest naprawdę spory - ma aż 8 ha powierzchni. To podobno kolebka masażu tajskiego - dziękujemy serdecznie za ten dar! Ale jednocześnie szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej, bo w tym miejscu akurat nie skorzystaliśmy z zabiegu. Odpoczywający Budda ma 46 m długości i ciężko go zobaczyć w całości. Leży on sobie w budynku, gdzie zasłaniają go kolumny i tłumy zwiedzających, jednak mimo wszystko robi wrażenie. I ma takie urocze, zadbane stópki. Mnie jego stopy, widziane od spodu, skojarzyły się... ze stopami Króla Juliana. ;)

A przy okazji. skoro już temat nożny - przy zwiedzaniu świątyń należy zdejmować buty, nie tylko w Wat Pho. Trzeba też uważać, by tymi gołymi stópkami nie przywalić w wysokie progi (odstraszające złe duchy, które sobie z nimi nie radziły - a chyba nie chcecie być uznani za złe duchy?).

Zalotne spojrzenie Buddy na skraju nirwany
Ciężko objąć wzrokiem 46 metrów, ale tu mała ściągawka
W świątyni nie skorzystaliśmy z możliwości zapewnienia sobie szczęśliwego życia. Wzdłuż ścian kaplicy z odpoczywającym Buddą znajduje się 108 mis, do których można wrzucić po monecie. Monety kupuje się za parę złotych i wrzuca po jednej do każdej z mis. Chętnie wzięlibyśmy udział w tej tradycji, ale tłok odstraszał, a że nie jest to część naszych wierzeń - zaufaliśmy, że i tak dobre życie nas nie ominie.

A może właśnie się doigraliśmy? Spotkała nas w końcu instant karma. Nie wszystkie świątynie trafiały w nasze gusta. Śmialiśmy się, że niektóre z nich przypominają wiejskie kościółki, pełne kiczu, kolorów, figurek, dywaników. Śmiechy-chichy, a tu nagle... ojej, gdzie jest czapeczka M.? Zwiedzanie w tym upale bez nakrycia głowy - nie polecam. Budda dał nam po nosie za podśmiechujki ze świątyń... ale dał się udobruchać i kiedy odtworzyłam naszą trasę (choć nie było łatwo wśród wszystkich tych budynków i naszego chaotycznego zwiedzania), udało się czapeczkę odzyskać.

Kaplica w stylu małomiasteczkowym ;)
Kaplica z posągiem medytującego Buddy - znajdują się tu prochy króla Ramy I
Zieleń w kompleksie była pięknie utrzymana
Kto rozzłościł tego pana?
Nie wchodziliśmy do każdego budynku, nie zwiedzaliśmy bardzo dokładnie, nie przyglądaliśmy się wszystkim szczegółom. Było gorąco. Byliśmy głodni i zmęczeni. Mieliśmy na ten dzień więcej planów. Werdykt - zmykamy.

W okolicy nie było, czego zjeść, za to było tłumnie, ulice pozamykane, trzeba się było dostać gdzieś, gdzie dojedzie Grab. Zrobiliśmy sobie fotkę, wysłaliśmy kierowcy i po kilkunastu minutach odmawiania "tuk-tukciarzom" w końcu wsiedliśmy w auto. Pojechaliśmy do centrum handlowego, w którym lubił jadać nasz kolega, w bardziej nowoczesnej dzielnicy. Była tam wydzielona strefa z różnymi stoiskami, gdzie płaciło się kartą pre-paid, doładowywaną we wspólnej kasie. Wybór był duży, choć nic nas szczególnie nie zainteresowało - było zwyczajnie smacznie, bez szału.

W centrum mieliśmy jeszcze jedną misję do spełnienia. Wyczytałam gdzieś w internecie, że opłaty z bankomatów Aeon nie są obciążone opłatami (normalnie jest to 220 THB, czyli ok. 25 zł!). Naszukaliśmy się po wszystkich piętrach, ale w końcu uzyskaliśmy pomoc od pani w informacji, która wysłała nas na górę - choć nadal nie było łatwo go znaleźć. Kiedy już zabraliśmy się za wypłacanie gotówki, okazało się, że... opłata jest. Owszem, nieco niższa, bo 150 THB, lecz niesmak pozostał...

Mega-City One?
Nie cały Bangkok jest pięknie zadbany
Wyszliśmy znów na upał, by skierować się ku drugiej atrakcji, jaką zamierzaliśmy zwiedzić tego dnia. Najpierw jednak przyszło nam podziwiać betonowe wiadukty, po których śmigają pociągi z miejskiej kolejki. Czasem występuje ich taka plątanina, że nie można nie mieć wrażenia, że znajduje się w centrum jakiejś dystopijnej metropolii z filmu science fiction. Nie tylko wiadukty składają się na ten obrazek - niekiedy są to też zaniedbane budynki, pnące się ku górze (o Ghost Tower będę jeszcze pisać), tuż obok domów w tradycyjnym stylu czy nowoczesnych biurowców. Gdybyśmy nagle zobaczyli sędziego Dredda, nie bylibyśmy mocno zdziwieni. ;)

No, to teraz nad kanał...



Przydatne informacje:
Atrakcje:
- Wat Pho (200 THB; 8-18)
Bankomaty:
- Aeon - nieco niższa prowizja (150 THB zamiast 220 THB)

sobota, 9 listopada 2019

Birmańskie smaki i chińskie zabawy w sosie tajskim - Kanchanaburi, Tajlandia

Dzień 3 (cd.), Kanchanaburi (Tajlandia)

Pół drogi powrotnej autobusem z Erawan stresowaliśmy się, czy damy radę zakomunikować kierowcy, że chcemy wysiąść wcześniej niż na stacji końcowej. Pomogło śledzenie trasy w komórkowej nawigacji i szybkie zerwanie się do ewakuacji, gdy autobus zatrzymał się na prośbę innych pasażerów (a może na przystanku? - kto to wie!).

Do rafthouse'u wróciliśmy zmęczeni i zadowoleni, ale nade wszystko - potwornie głodni. Już w Erawan rozważaliśmy zjedzenie czegoś z parkowej oferty, ale naprawdę nic nas nie zainteresowało. Tymczasem w naszym domu gościnnym na górnym poziomie znajdowała się restauracja ulokowana na drewnianym tarasie, z widokiem na rzekę Kwai. Internetowe opinie o jakości jedzenia w owym przybytku były w porządku, a my i tak lecieliśmy z nóg, więc ogarnęliśmy się tylko troszkę i zaraz ruszyliśmy celem napełnienia żołądków.

Restauracja w guesthousie - oczywiście na boso
A w menu zaskoczenie. Fakt, że to był początek naszej podróży po Tajlandii, ale podejrzewałam, że taka okazja może się nie powtórzyć, więc wybraliśmy dwie pozycje z kuchni... birmańskiej. Makaron z warzywami i smakowitą sałatkę z orzeszkami ziemnymi. M. wziął dla siebie owoce morza (ble, ble, ble), jako że w Azji są one w przyzwoitej cenie i musiał się tym nacieszyć. To, co nas ominęło, to niestety świeże ryby, które należało zamówić przed godziną dwunastą. Cóż, nie można mieć wszystkiego, ale po takim obiedzie można mieć przynajmniej pełne brzuszki, bo porcje były uczciwe. Razem z napiwkiem wydaliśmy... 300 THB! Takie ceny tylko w Azji.

Wróciliśmy do pokoju odpocząć przed wieczorną eskapadą. Domek delikatnie unosił się na falach, gdy obok nas pływała obwieszona światełkami imprezowa łódź, z karaoke w rytmie disco polo. Nacieszyłam się balkonikiem na rzece, nasłuchałam wieczornego śpiewu kukieli, w sercu zapisałam widok tajlandzkiego słońca, zachodzącego za drugim brzegiem, na którym coś beztrosko dymiło.




Walizki ze szczęściem, czyli sprzedaż losów
A kiedy zrobiło się ciemno, moją uwagę przykuły żywe kolory i podejrzany gwar. Coś wyglądało i brzmiało na dobrą zabawę. To co? Idziemy na poszukiwanie przygody!

Z obolałymi nogami wywędrowaliśmy "na miasto". Zmierzaliśmy w kierunku zabawy, nie wychodząc na główną drogę, tylko krążąc uliczkami i mijając domostwa, gdzie życie toczyło się na zewnątrz, przy pracy w rodzinnym gronie. Potem, przy przechodzeniu przez ruchliwą drogę, uratowałam M. przed niechybną śmiercią pod kołami skutera, prowadzonego przez równie przerażoną, co my, (i wrzeszczącą z tegoż przerażenia na widok samobójczych turystów) dziewczynę. Serio, oczy trzeba mieć dokoła głowy.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że odbywa się naprawdę spory festyn. Mnóstwo stoisk, muzyka, tłumy, loterie, występy, film na dużym ekranie, neonowe ozdóbki (to one tak ładnie świeciły mi na tym balkonie?). O co chodziło? Po terminie i wszędobylskich chińskich symbolach wywnioskowałam, że muszą to być jeszcze obchody chińskiego Nowego Roku.

Przepiórcze jaja za trochę ponad złotówkę



To, co nas interesowało najbardziej, to jak zawsze jedzenie. :) Pyszności za śmiesznie niskie ceny. Może niekoniecznie popcorn z ręcznie obracanego kosza czy smażone owady, lecz przepiórcze jaja na patyku, omlet (?), z surówką, cola w zwrotnej butelce (wypiliśmy na miejscu, gapiąc się na pokaz tańca), mrożony słodki napój, coś na śniadanie - i to wszystko za jedyne 125 THB. Kiedy dziś przeglądam zapisy z wydatków, to ciężko mi w to uwierzyć, ale w odnotowywaniu wydawanych pieniędzy byłam naprawdę skrupulatna... :)






Zmęczeni potokiem ludzi, zapachami i hałasem udaliśmy się jeszcze nad staw, wgłąb parku, gdzie mogliśmy obejrzeć tył ekranu, na którym projektowany był film (widzieliśmy wszystko, ale niekoniecznie udało nam się pojąć akcję...), oraz dziwny okrągły budynek.

O bardzo porannej porze mieliśmy pociąg do Bangkoku, więc trzeba było się zbierać do domku. Pewnie i powrót byłby całkiem miły, gdyby nie... OBRZYDLIWY KARALUCH NA ULICY, na którego prawie wlazłam, bleee... i oto mogłam odhaczyć tajlandzkiego karalucha na liście to-see-in-Thailand. Potem jeszcze tylko wolno biegający pies, który wyglądał, jakby mógł nas zarazić wścieklizną (ale znaliśmy go już, był z okolicznego psiego gangu) i w ten sposób dobrnęliśmy do końca pobytu w Kanchanaburi.


Przydatne informacje:
Nocleg i restauracja: VN Guesthouse (ok. 80 zł za raft house)
Atrakcje: park, gdzie odbywał się festyn